Wracamy po raz drugi na Pandorę w ramach epickiego science fiction od Jamesa Camerona. Czy Avatar: Ogień i popiół jest czymś więcej niż ładnym dodatkiem do tego, co doskonale już znamy? I tak, i nie.
Niezależnie od tego, czy ktoś jest fanem Avatara, czy nie, to jedno trzeba przyznać. Mało reżyserów gra w tej samej lidze, co James Cameron. Nie chcę natomiast urządzać licytacji między różnymi nazwiskami, kto potrafi zrobić większe widowisko. Bo nie chodzi tylko o astronomiczne budżety oraz jeszcze większy box offce, ale też o podejście do rzemiosła filmowego oraz prób poszukiwania nowych, technologicznych form dla X muzy. Co teraz, w momencie przełomowych zmian dla całej branży, może mieć jeszcze większe znaczenie.
Ale czy na pewno? Czy trzecia część Avatara zasługuje na tę samą formę argumentacji, co druga odsłona? To był w końcu wyczekiwany sequel do najbardziej dochodowego filmu w historii, wokół którego Cameron przez kilkanaście lat roztaczał aurę tajemnicy czy ponownego objawienia dla konającego kina rozrywkowego. Istocie wody może daleko do generacyjnego przełomu dla kina, ale to, moim zdaniem, udana kontynuacja. Sprawnie poszerzająca świat, w ciekawy sposób wprowadzająca nowe motywy – czy to wizualne, czy fabularne. Przy tym oferująca kawał solidnej rozrywki, co w postpandemicznym pejzażu, tym bardziej potrafiło skroplić duszę.

Avatar: Ogień i popiół, z oczywistych powodów, nie niesie za sobą tej samej świeżości czy ludzkiej ciekawości wraz z pytaniami, które zrodziły się w oczekiwaniu na drugą odsłonę. Dlaczego James Cameron czekał tyle lat, zanim ponownie mogliśmy się zanurzyć w lasach Pandory? Dla wielu ta odpowiedź okazała się rozczarowaniem. I jeśli ktoś poszukuje jej w Ogniu i popiele, to raczej jej nie znajdzie. Choć niewątpliwie, warto te dwa filmy brać w jedną całość. James Cameron pierwotnie planował dla tej historii jedną część. Ostatecznie podzielił ją na dwie produkcje, co w samym filmie łatwo wybrzmiewa.
Kontynuujemy zatem historię w tym samym miejscu, w którym zakończyliśmy Istotę wody. Najstarszy syn Jake’a i Neytiri — Neteyam, został zabity, a rodzina Sullych musi poradzić sobie z odejściem najstarszego z rodzeństwa. Do mieszkania wraz z plemieniem Metkayina dołączył do nich Spider. Chłopak w poprzedniej części spędził trochę czasu ze swoim ojcem-nieojcem Quaritchem, którego w ostatniej chwili uratował od zatonięcia. „Demon” w dalszym ciągu próbuje dorwać rodzinę Sullych, a na planszę wkroczyło nowe plemię Na’vi, agresywni Mangkwan pod przewodnictwem Varang.
Ogniste plemię Na’vi, „porzucone” przez Eywę, było ostatnim potrzebnym klockiem do zbudowania rozległego finału trylogii. Bo tak, Avatar: Ogień i popiół to wielki film. Epicki, pełen widowiskowych scen akcji czy emocjonalnych scen dopełniających wątki, które podążały za nami od pierwszego czy drugiego filmu. Nie ograniczamy się do jednego biomu. Tym razem niemal cała znana nam Pandora staje się miejscem akcji w skali zdecydowanie przewyższającej poprzednie dwa filmy. W tej strukturze wcześniejsze części pełnią rolę swoistego wprowadzenia niczym w grze wideo. Najpierw powoli poznajemy środowisko Pandory, kulturę Na’vi i przyswajamy obce umiejętności, by w kolejnej odsłonie wkroczyć do drugiego, równie rozległego świata, czyli oceanu. Trzecia część zbiera wszystkie te elementy i na ich bazie rzeźbi spektakularne w formie zakończenie pewnego etapu tej opowieści.

Avatar: Ogień i popiół ponownie potrafi zachwycić wykreowanym światem. Już przy drugiej części najbardziej atrakcyjne były dla mnie skromniejsze sceny, gdzie na pierwszy plan mogły się wysunąć poszczególne detale — szczególnie te związane z wodą. Nie inaczej jest w trzeciej części. James Cameron ponownie w olśniewającym stylu komponuje niektóre sceny akcji.
Mimo to wiele scen ma specyficzną fakturę, co niewątpliwie podkreśla zastosowanie technologii HFR. Nie jestem wielkim fanem tej nowinki. W niektórych sekwencjach akcji zwiększona liczba klatek znajduje swoje uzasadnienie. Jednak zdarzają się momenty, zwłaszcza na początku filmu, gdy przejście z 24 do 48 klatek na sekundę (i odwrotnie) skutecznie wytrąca z rytmu. Gdy jednak udaje się przebrnąć przez klatkażowy poligon, dynamika obrazu potrafi nieraz pochłonąć. Łatwo więc wybaczyć filmowi momenty gorzej wyglądających scen, których tu również nie brakuje. A gdy kino blockbusterowe potrafi w ciągu roku zmęczyć widza cyfrową fuszerką, projekty takie jak Avatar udowadniają, że wciąż potrafią zamienić salę kinową w prawdziwy teleport do innego świata.
Jednocześnie, trzeci film to spory chaos. Przez swój rozmiar czy gęstość wątków, nie zawsze potrafi sobie poradzić z drugoplanowymi tematami czy bohaterami, którym brakuje dodatkowych akcentów, by w pełni usatysfakcjonować widza. Chodzi mi głównie o postać Lo’aka, który jest narratorem tego filmu. W poprzedniej części miał ciekawy wątek, a tutaj jego wprowadzenie także zapowiadało coś obiecującego. Z czasem jednak zostaje zepchnięty na margines, a emocjonalne „serce” jego historii potraktowano zbyt skrótowo.
Avatar: Ogień i popiół ma w tym roku dość nieoczywiste rodzeństwo, z którym dzieli podobne mankamenty. Mowa w rzeczy samej o Mission: Impossible – The Final Reckoning. Również, iście pompatycznym podsumowaniu sagi, ale i chaotycznej opowieści… której jednak nie mogę nie kochać. Moja miłość do ostatniej części Mission: Impossible wynika również z innych, zewnętrznych bodźców. Dzieci trzeba jednak kochać po równo — tego uczy nas Avatar — i dlatego Ogień i popiół również zyskał moją sympatię.
W sieci dominuje opinia, że to ponownie ten sam film, którego już zdążyliśmy doświadczyć w poprzednich częściach. I tak – coś w tym jest. Cameron wykorzystuje znane nam motywy z serii, wprowadzone lokacje czy stawkę, która jednak rosła z każdą kolejną odsłoną. Nie zobaczymy tu rewolucyjnych dla serii wątków, bo nawet najświeższy element, czyli Mangkwanie, poza dość krótką ekspozycją, pełnią raczej rolę dodatkowego zagrożenia.

Trudno mi jednak zgodzić się z tezą, że ten film jest jedynie „dodatkiem” do drugiej części. Nawet jeśli historia podąża podobnym paradygmatem fabularnym i narracyjnym, film wychodzi z tej konfrontacji obronną ręką. W istocie obie produkcje rezonują jako jedna, spójna całość, a konsekwencja, z jaką Cameron rozwija część wątków, zdaje się przeczyć popularnej w sieci tezie.
Niewątpliwie najsilniejszym elementem drugiej odsłony była rodzina. Próba zdefiniowania na nowo domu, adaptacji czy stabilności w zewnętrznym oraz obcym dla bohaterów świecie. Cameron wówczas świetnie poradził sobie z ustanowieniem nowych bohaterów, konfliktów czy stawki, „wskrzeszając” pułkownika Quaritcha (tym razem w ciele Na’vi) który jest dla mnie jednym z ciekawszych antagonistów we współczesnym kinie rozrywkowym i typem złoczyńcy, którego rzadko obecnie doceniamy.
W Ogniu i popiele Cameron wciąż testuje Quaritcha — pojawia się wiele scen z jego udziałem, które potrafią zaskoczyć i wprowadzić dodatkową niejednoznaczność, a przy tym nadal pozostaje on znakomitym antagonistą. Jeśli ktoś szuka nowych wrażeń w tej odsłonie, jego duet z postacią Varang z pewnością ich dostarczy. Szkoda jednak samego finału, który pozostawił we mnie lekkie rozczarowanie, szczególnie w kontekście Quaritcha.
Wiele wątków czekało na swój ciąg dalszy w kolejnej odsłonie. Głównie mam na myśli postać Neytiri, która do finału Istoty wody trzymała się nieco z boku oraz Spidera — dla wielu irytującego bohatera, a dla mnie cichego MVP drugiej oraz trzeciej części. I na całe szczęście intuicja mnie nie zawiodła. Avatar: Ogień i popiół to film Neytiri oraz Spidera.
To, co w drugiej części było jedynie zasugerowane i emocjonalnie zamknięte, tym razem zostaje rozszczelnione i wybrzmiewa z pełną siłą. Neytiri to fantastyczna postać — jak to u Camerona — silna kobieca postać, która przez ostatnie dwa filmy zmagała się z silnym bólem po utracie najpierw domu, a potem najstarszego syna.
Trudno odmówić Cameronowi instynktu rodzinnego — to on po raz kolejny stanowi najmocniejsze ogniwo tej historii. Jeśli drugi film opowiadał o ponownym poszukiwaniu domu i procesie adaptacji, trzeci staje się duchową wędrówką w głąb Pandory oraz próbą uchwycenia tego, co ma ona najistotniejszego do zaoferowania każdemu z nas.

W trzeciej części na próbę zostaje wystawiona jej miłość do Jake’a oraz dzieci. Finału możemy się wszyscy domyślać. Natomiast droga Neytiri — jej dylematy, podejmowane decyzje oraz kolejne konfrontacje z innymi bohaterami — nadają postaci granej przez Zoe Saldanę dodatkowej głębi. Wybrzmiewa to szczególnie w starciu ze Spiderem. Jest w tym filmie jedna scena z udziałem jego, Neytiri i Jake’a, która okazuje się zarówno najbardziej poruszającym, jak i najważniejszym momentem całej serii.
Kiedy ponownie zagłębiam się w różne opinie i czytam zarzuty o „odtwórczość” czy „kliszowość”, zaczynam się zastanawiać, z czego one ostatecznie wynikają. Z pewnością składają się na nie elementy, o których pisałem wcześniej. Z drugiej strony — kiedy ostatni raz w kinie blockbusterowym dostaliśmy tak dojrzały i konsekwentnie prowadzony romans, jak relacja Jake’a i Neytiri? Wątek rozpisany na trzy filmy, pełen wzlotów i upadków, w którym kolejne kryzysy Cameron potrafi rozgrywać z wyczuciem, emocjonalną uczciwością i narracyjną świadomością. To doskonała relacja. Zarówno Saldana, jak i Sam Worthington wzajemnie odnajdują się w tej burzliwej dynamice, która co chwilę przynosi nowe zmiany do ich życia.
Obecnie w kinie rozrywkowym trudno wskazać serię, która w tak rozległy i konsekwentny sposób opowiadałaby o losach rodziny, dla której najważniejsza jest walka o jej przetrwanie oraz nieustanna próba zażegnywania kolejnych kryzysów. Dla części widzów może to wydać się proste czy wręcz nudne — i to zrozumiałe. Kino rozrywkowe potrzebuje jednak także takich narracji: sięgających po elementarne motywy i wartości, a jednocześnie cierpliwie i starannie rozbudowywanych w ramach kinowego spektaklu, który niewielu twórców potrafi dziś rozegrać z podobną konsekwencją i rzemieślniczą precyzją.
I popełniając w tym miejscu popkulturową herezję, pokuszę się o stwierdzenie, że Avatar jest współczesnymi Gwiezdnymi wojnami. Bardziej niż same Gwiezdne wojny, które poza kilkoma wyjątkami (nasza recenzja drugiego sezonu Andora) pozostają reliktem przeszłości lub symbolem współczesnej popkulturowej zapaści. Nie chcę jednak stawiać znaku równości między tymi markami. Mimo wielu bolączek Avatar znacznie sprawniej i odważniej wypełnia duchową misję kina rozrywkowego. Tworzy współczesną kinową mitologię, świadomie retellinguje znane od wieków motywy i nie idzie na kompromisy w walce dobra ze złem. Podział jest tu oczywisty, podczas gdy dzisiejsze mainstreamowe narracje często próbują rozgryźć naturę zła. Co, jak pokazuje rzeczywistość, wcale nie wymaga wysiłku, aby uchwycić jej sedno.
Avatar: Ogień i popiół od piątku jest wyświetlany w kinach.