Każda misja musi się kiedyś zakończyć. Ethan Hunt biegnie już od ponad 30 lat. Ten niekończący się maraton doprowadził go oraz widzów ostatecznie do Mission: Impossible — The Final Reckoning — zwieńczenia pewnego rozdziału w ramach tej serii, której ewolucja oraz oddziaływanie na kino rozrywkowe stanowi jeden z filarów marki, pieczołowicie zarządzanej przez Toma Cruise’a. Czy jednak ten gargantuiczny wysiłek włożony przy produkcji nie podzielił losów Ikara i czy warto zaufać Ethanowi po raz ostatni?
Nie sposób zliczyć wszystkie interpretacje apokalipsy wg. św. Jana. Dla jednych Jan Ewangelista opisał wydarzenia minione, a dla jeszcze innych przewidział nadchodzące wydarzenia, jak powtórne nadejście Chrystusa. Pewne jest to, że dla Toma Cruise’a apokalipsa już się rozpoczęła, a aktor już parę lat temu wziął sobie za najwyższy punkt honoru uratowanie kina i sztuki oraz zachowanie tradycyjnego modelu doświadczenia filmowego. Mesjanistyczne zapędy amerykańskiego aktora mają swoje odbicie w nikim innym, jak w samym Ethanie, który nieustannie jest wystawiony na konfrontację swoich wewnętrznych ideałów oraz wartości ze światem, który szuka najróżniejszych sposobów, aby go złamać. Ostateczną próbą jest starcie z wszechpotężną sztuczną inteligencją — Bytem, który z każdym kolejnym dniem staje się coraz potężniejszy, pchając ludzkość na skraj III Wojny Światowej oraz atomowej anihilacji. Mission: Impossible — The Final Reckoning zabiera nas zatem w pokłosie wydarzeń z Mission: Impossible — Dead Reckoning. Ethanowi udało się zdobyć klucz, lecz Gabriel zdołał uciec i miejsce lokalizacji Sewastopolu jest niejasne. Byt wywołuje na świecie coraz więcej polaryzacji i napięć, narody skaczą sobie do gardeł, a sytuację może uratować tylko jedna osoba — Ethan Hunt. Oczywiście przy pomocy swoich najdroższych przyjaciół.
Ewolucja serii Mission: Impossible zasługuje na osobny wpis. To przykład jednej z najciekawszych transformacji marek w dziejach. Rozpoczęła się w momencie postzimnowojennego pejzażu, a styl De Palmy został przez późniejszych twórców na różne sposoby reinterpretowany. Wydaje się, że Tom Cruise znalazł sposób na przetrwanie na rynku pełnym nieprzewidywalnych zmiennych, a po 30 latach marka budzi jeszcze więcej emocji niż w dniu premiery. Kiedy Christoper McQuarrie przejął serię dekadę temu, z czasem tchnął w nią nowe życie, a kolaboracja amerykańskiego reżysera z Tomem Cruisem okazała się jedną z najowocniejszych i tym samym najważniejszych współprac we współczesnym Hollywood. McQuarrie zaimponował mi swoją reżyserską elastycznością, zawziętością oraz próbą szukania nowych ścieżek dla tej franczyzy. Niektóre drzwi okazały się prowadzić do nikąd, ale kiedy McQuarrie odnajdywał rytm w opowiadanej historii, dostarczał jedne z najlepszych momentów w przestrzeni kina akcji.
Mission: Impossible — Fallout pozostaje dla mnie w wielu aspektach niedoścignionym ideałem filmu akcji we współczesnym kinie, które nawet w warunkach domowych rezonuje z widzem równie mocno, co seans w kinie. Dead Reckoning miało o tyle cięższe wyzwanie, że musiało dorównać wybitnemu poprzednikowi oraz opowiedzieć pierwszy z dwóch rozdziałów podsumowania serii. Plany pokrzyżował zjedzony nietoperz, skutkujący lockdownem oraz produkcyjnymi turbulencjami. Nawet w imię większego dobra krzyczący na planie Tom Cruise nie przysłonił ewidentnych ubytków w siódmej części. Mimo to Dead Reckoning w wielu aspektach przewyższa dla mnie poprzednika — sposób opowiedzenia historii oraz prowadzona narracji ma zaskakująco dużo melancholii, spokoju oraz ciszy, łamiąc pewne credo tego typu kina o dynamicznej oraz dopaminowej rozrywce.
The Final Reckoning nie rezygnuje z tej ścieżki. To ponownie inny projekt McQuarriego od poprzednich odsłon. Bez wątpienia największy oraz monumentalny — to wręcz kino mitologiczne zwiastujące religijną apokalipsę, tylko zamiast bestii o siedmiu głowach, mamy AI posiadające moce o niemal boskich parametrach. I to nie powinno szczególnie dziwić, patrząc na ewolucję tej serii. Ethan przestał już być wyłącznie agentem IMF w ramach kina sensacyjnego oraz akcyjnego z delikatnym, pastiszowym posmakiem. To w oczach McQuarriego – i z pewnością samego Cruise’a – mityczny heros, łączący moralność i wartości niepodlegające żadnym zewnętrznym kompromisom. Każda kolejna misja przekraczała coraz bardziej „zwykłe” popisy kaskaderskie, a w świetle stojącego u progu kolejnego kataklizmu ludzkości, zaczęły być wręcz aktem religijnej adoracji niemożliwości. To mesjańskie podejście rezonujące na dwóch płaszczyznach — tej treściowej, ale również metatekstualnej, od której nie da się uciec przy odbiorze tych filmów.
Już od pierwszych chwil The Final Reckoning zaczyna się wielka potyczka szachowa, planowanie działań i intrygi przeciwko Gabrielowi oraz Bytowi z rządem Stanów Zjednoczonych za plecami. Ethan jak zawsze pozostaje parę kroków przed wszystkimi i tym razem musi dorównać sztucznej inteligencji, będącej odbiciem jego samego. W odróżnieniu od Solomona Kleina, który był moralnym odbiciem Hunta, Byt stawia mu wyzwanie natury boskiej, a sam film wgryza się w przeszłość marki, stawiając pytanie o to, co nas definiuje jako dobrych ludzi. Już przy Dead Reckoning miałem obawy, czy Tom Cruise i Christopher McQuarrie podołają wyzwaniu, mając w pamięci wszelakie doniesienia prasowe o kosmicznym budżecie czy imponujących przygotowaniach pod proces realizacji. Bałem się, że wspólna ambicja obu panów może ich ostatecznie przerosnąć i niestety te obawy potwierdziły się. W pewnej części Mission: Impossible — The Final Reckoning chwieje się pod natłokiem treści — to film wyjątkowo przegadany, zagmatwany fabularnie i narracyjnie źle poukładany. McQuarrie wrzuca nas w wir wydarzeń po poprzedniej części, gdzie nie ma chwili na wytchnienie, która mimo wszystko bardzo by się przydała. Film tkwi w rozkroku narracyjnym, jednocześnie pozostając bardzo szczery w tym, że nie ma ambicji bycia projektem stojących na własnych nogach. Ósma część serii od początku kładzie nacisk na meta-podsumowanie marki, drogi Ethana oraz samego Toma Cruise’a, dopełniając w pewnym sensie meta-wątek napomknięty w Top Gun: Maverick.
Przeprawa przez ten gąszcz fabularny pozostaje męcząca. McQuarrie średnio poradził sobie z wyzwaniem połączenia wspomnianej celebracji całej serii oraz dramaturgicznej podbudowy pod finalne starcie. Mało zasadnym w kontekście całej serii byłoby narzekanie na ekspozycję, której bezpośredniość i wzniosłość to jeden z charakterystycznych elementów marki, lecz i pod tym względem twórcy nie poradzili sobie z tym zadaniem w pełni udanie. Szkodzi temu narracyjny natłok wydarzeń, które strzelają do widza jak z karabinu. Zabrakło w pierwszej połowie filmu emocjonalnej kotwicy, która nieustannie umyka nam przed nosem. Powracam wspomnieniami do Dead Reckoning, które urzekło mnie swoją narracją i stylem montażu, odsłaniając na wierzch nowe oblicze tej serii. Z kolei zanim kontynuacja złapie wiatr w żagle, mija dobra godzina filmu. Kiedy jednak to się dzieje, a wszystkie pionki na planszy znajdują się na swoich miejscach, McQuarrie wraz z Cruisem wspinają się na szczyt kina rozrywkowego.
McQuarrie ponownie decyduje się na zmianę wizualnego tonu. The Final Reckoning duchowo wpisuje się w polityczne thrillery z lat 60. spod klucza projektów Johna Frankemheimera czy Sidneya Lumeta, którego zimnowojeny Fail Safe pozostaje jedną z kluczowych dla twórców referencji. To mieszanka dusznego oraz paranoicznego kina, gdzie pot hektolitrami skapuje z czół generałów, a McQuarrie dba o to, aby mocne cienie idealnie rysowały się na ich twarzach. Z drugiej strony Cruise jeszcze bardziej niż kiedykolwiek poświęca się sztuce filmowej, wykonując znakomite wyczyny kaskaderskie, które nie tylko zapiszą się wielkimi literami w historii serii, ale być może i współczesnego kina akcji. Sekwencja pod wodą to jedna z najintensywniejszych scen, jakie przeżyłem w ostatnim czasie. Pełna chłodu, klaustrofobii i dramaturgicznego wyczucia, do którego McQuarrie zdążył nas już przyzwyczaić. To niewątpliwe ogromna nagroda dla widzów za całą serię, ale również małe zadośćuczynienie za narracyjny falstart z pierwszej połowy filmu.
Mission: Impossible — The Final Reckoning nie pozostawia również złudzeń w innej kwestii. To film jednej postaci, jednego aktora — Toma Cruise’a, który od początku nastawia widzów na emocjonalną klamrę i domknięcie pewnego rozdziału. W odróżnieniu od poprzednich części Ethan przez większość czasu pozostaje sam. To jego osobista odyseja i walka, co fabularnie w ładny sposób rymuje się nie tylko z wątkami napomkniętymi w innych częściach, ale i z całą drogą Ethana, która z każdą kolejną częścią przybliżała go do roli mesjasza. Ethan wypiera się swojej roli, lecz jego akcje z przeszłości nieświadomie pchały go do figury niemal półboskiej, która pozostaje niechętna zamieszkaniu na Olimpie. Ethan pozostają cały czas bardzo ludzki w swoich działaniach, a McQuarrie nie zapomina o tym, co od zawsze definiowało postać naszego ulubionego agenta IMF. Przyjaciele i bliscy. I kiedy seria Szybkich i Wściekłych rzuca nieustannie truizmami o rodzinie, Mission: Impossible pozostaje niedoścignięte w tym, jak powinno budować się chemię oraz relacje w grupie bohaterów. McQuarrie zdaje sobie sprawę z tego, że na etapie ósmej części ciężko będzie opowiedzieć coś nowego na temat Luthera, Benjiego czy nawet Ethana. Osadza ich jednak w wirze różnych wydarzeń, pozostając bardzo wierny credo danej postaci. Choć w nowej części zabrakło mi więcej czasu dla np. Grace, to film nie próbuje mydlić oczu widzom o pozornych drogach bohaterów. Nasza grupa agentów to postacie statyczne, współczesne chodzące mity na czele z Ethanem Huntem, którzy podobnie jak starożytni bogowie czy herosi pozostają cały czas w dynamice różnych losów, powracając na koniec dnia do pierwotnego status quo.
Nie wiemy, co czeka nas w dalszej kolejności z serią. Mission: Impossible — The Final Reckoning, choć pozostaje domknięciem rozdziału, to nie zajmuje sobie głowy ustanowieniem tego, co dalej. To dobra i sprytna taktyka, lecz jeśli się dłużej zastanowić i dopasować film nie jako kolejną część serii z gatunku kina akcji, a raczej tekst mitologiczny, zrozumiemy doskonale ideę Cruise’a oraz McQuarriego. I może to jest klucz, którego tak mocno szukał cały świat w filmie, ale ostatecznie wpadł on w ręce Ethana. Aby ewoluować nie trzeba zawsze usilnie brnąć do przodu, obracając mnóstwo razy status quo danej historii, a zmian można szukać w obrębie tego, co tak dobrze działa już od wielu lat i jedynie udoskonalać je o współczesne formy, innowacyjne filmowe rozwiązania czy klucze wizualne.
Mam jedynie nadzieję, że to, co nas czeka w przyszłości, będzie tak mocno zdeterminowane i ambitne, co seria przeżyła do tej pory pod skrzydłami Toma Cruise’a. Nie jestem w pełni usatysfakcjonowany. Mission: Impossible — The Final Reckoning to projekt z licznymi problemami, które być może są efektem niezdrowej ambicji, którą mają w sobie Cruise czy McQuarrie. Niezdrowej, bo prawdopodobnie mało filmowców zdecydowałoby się na takie zaangażowanie oraz poświęcenie dla paru wyczynów kaskaderskich. Cruise zamienia je z tylko popisów kaskaderskich w coś mistycznego. Coś, na co czeka cały filmowy świat, pokazując, że w erze cyfryzacji oraz natłoku treści, widownia może nadal pragnie ludzkich aktów poświęcenia w imię czegoś większego oraz pokazania wszystkim dookoła, że poza pieniędzmi, Hollywood może nadal zaoferować coś, co nas, zwykłych śmiertelników, zaskoczy.
Mission: Impossible – The Final Reckoning obejrzeliśmy na tegorocznym Festiwalu w Cannes. Film trafi do polskich kin już 22 maja.