Balls and All – recenzja filmu „Challengers”

Stanisław Sobczyk27 kwietnia 2024 15:00
Balls and All – recenzja filmu „Challengers”

Od czasu premiery i wielkiego sukcesu Tamtych dni, tamtych nocy, kariera Luki Guadagnino rozwija się w zawrotnym tempie. Ze średnio znanego, włoskiego twórcy zamienił się w rozpoznawalnego autora, regularnie wypuszczającego filmy produkowane przez największe, hollywoodzkie studia. Do kin trafiły już jego remake Suspirii Dario Argento i kanibalistyczny romans Do ostatniej kości, a reżyser pracował również nad wieloma innymi projektami, które albo zostały porzucone gdzieś po drodze, jak nowa wersja Człowieka z blizną, albo trafią na ekrany dopiero w przyszłości, jak Queer z Danielem Craigiem. Jednym z od dawna zapowiadanych filmów włoskiego twórcy miało być Challengers, romantyczna historia z trójką tenisistów na pierwszym planie. Pierwotnie dzieło to miało otworzyć zeszłoroczny festiwal w Wenecji, ale przez strajk aktorów i scenarzystów premierę przesunięto na pierwszą połowę 2024. Challengers trafiło wreszcie do kin i okazało się nie tylko najlepszym filmem Guadagnino, ale też bardzo mocnym kandydatem do miana filmu roku.

Tashi Duncan, kiedyś zawodniczka z wielkim potencjałem, teraz trenuje swojego męża, światowej klasy tenisistę, Arta Donaldsona. Po serii jego porażek, zapisuje go na mniejszy turniej jako rozgrzewkę przed niedługo rozpoczynającym się US Open. Niespodziewanie w finale wydarzenia mężczyzna będzie musiał zmierzyć się z Patrickiem Zweigiem, dawnym przyjacielem i byłym chłopakiem Tashi. Mecz przypomina całej trójce o ich burzliwej przeszłości, rozdrapując stare rany i przypominając o dawnych uczuciach.

Autorem scenariusza jest Justin Kuritzkes. Sam w sobie nie jest raczej kojarzony w świecie kina, bo wcześniej pisał głównie powieści i sztuki teatralne, a Challengers to jego filmowy debiut. Co ciekawe jest też mężem Celine Song, autorki zeszłorocznego Poprzedniego życia. Podobieństw między obydwoma filmami jest sporo. Każdy z nich stawia na pierwszym planie miłosny trójkąt, pokazując jak relacje między bohaterami zmieniają się przez lata, każdy mocno zrywa też z klasycznymi schematami kina romantycznego. Z tym, że Poprzednie życie miały jeden znaczący problem, którego Challengers uniknęło. Pierwsza połowa była przeciągniętym wprowadzeniem w historię, więc film zaczynał się robić naprawdę ciekawy i dobry dopiero pod koniec. Tymczasem u Guadagnino nielinearna konstrukcja i mieszanie wydarzeń z przeszłości i teraźniejszości sprawia, że całość nie nudzi ani przez moment.

fot. Challengers, reż. Luca Guadagnino, dystrybucja Warner Bros.

Kuritzkes osią całej fabuły uczynił mecz między Artem a Patrickiem. W taki sposób, że pomiędzy kolejnymi setami dostajemy różne retrospekcje – czasem takie sprzed kilku dni, czasem sprzed kilkunastu lat. Ten zabieg sprawdza się fantastycznie. Rozgrywka między zawodnikami, z początku raczej obojętna, dopiero z czasem zaczyna nabierać znaczenia. Kolejne retrospekcje nadają jej zupełnie nowy kontekst, powoli budują napięcie między zawodnikami. Zaś przez to, że przeszłość całej trójki postaci jest wyjątkowo przewrotna i zawiła, wydźwięk meczu zmienia się bez przerwy.

Dzięki takiej konstrukcji Guadagnino wielokrotnie igra z oczekiwaniami widza. W pewnym momencie na przykład zdaje się, że historia, którą opowiada, zaraz ma się już skończyć. Podczas gdy w tym momencie reżyser serwuje nam jeszcze kilka kolejnych retrospekcji z ostatnich dni przed meczem, które po raz kolejny diametralnie zmieniają sytuację. Uczucia zaczynają buzować w ostatnich minutach, historia raz jeszcze przybiera nowy obrót. Zaś kiedy wracamy na kort już po raz ostatni, czeka nas katarktyczne zakończenie meczu i rewelacyjne zwieńczenie całości. Dawno nie widziałem w kinie tak intensywnych scen, które porwałyby tak całą widownię.

Challengers jest pełne mocnego, erotycznego napięcia. Czy to w momentach konfrontacji zawodników z Tashi, czy (może nawet bardziej) w scenach pomiędzy Artem a Patrickiem. Co ciekawe, to napięcie nie zawsze jest ilustrowane poprzez momenty pocałunków i innych namiętności, często widzimy je na korcie, kiedy tenisiści stają ze sobą w szranki. Uwydatniają je ich zagrania, zachowania czy nawet drobne gesty, które u Guadagnino znaczą więcej niż słowa. W jednej z pierwszych rozmów z tenisistami Tashi mówi, że „w tenisie chodzi o relację, która wytwarza się między zawodnikami” i właśnie tak film portretuje ten sport. Nie skupia się na punktach czy statystykach, a emocjach i napięciu pomiędzy graczami. To imponujące, że Guadagnino udało się nakręcić tak seksowny, sugestywny film, właściwie nie zawierając w nim żadnej sceny seksu.

Jednak do mnie najbardziej przemawia to, że pod wszystkimi tymi scenariuszowymi zabawami i sportowymi konwencjami kryje się film opowiadający po prostu o trzech nieszczęśliwych, niespełnionych ludziach, którzy nawzajem przerzucają na siebie swoje porażki i błędy. Dawno nie było w kinie tak fantastycznie poprowadzonego trójkąta miłosnego, w którym każda z postaci byłaby odpowiednio pogłębiona. Podczas seansu wielokrotnie zmieniałem strony i swoje opinie o poszczególnych postaciach, finalnie dochodząc do wniosku, że los każdej z nich jest na swój sposób tragiczny.

fot. Challengers, reż. Luca Guadagnino, dystrybucja Warner Bros.

W tym skomplikowanym trójkącie zależności rządzić zdaje się Tashi, choć i to jest nieraz przez film kwestionowane. Z początku niezwykle ambitna, utalentowana zawodniczka, która mogłaby spokojnie osiągnąć najwyższy sportowy poziom. Zniszczona przez kontuzję i nieco już zapomniana, odkrywa, że, jak sama wspomina, „odbijanie piłki rakietą to jej jedyna umiejętność”. Teraz musi oglądać w telewizji jak zawodniczki, które przed laty miażdżyła na korcie odnoszą sukces, który przecież należał się jej. Swoje niespełnione ambicje i cele przerzuca więc na Arta, walcząc o to, by ten był jak najlepszy. Czy wyszła za niego z miłości, czy po prostu potrzebowała kogoś, kto będzie wykonywał jej polecenia? Czy gdyby Patrick nie był buntowniczy i budował karierę według jej poleceń, to z nim by została? Przecież ewidentnie ciągle coś do niego czuje. Często zdaje się, że dla Arta bardziej niż żoną jest matką. Jednym z zarzutów jaki pada w stronę Tashi jest to, że Art jest dla niej jedynie „rakietą i fiutem”, a bohaterka w zasadzie nigdy temu nie zaprzecza. Kiedy mąż mówi, że ją kocha, jej jedyna odpowiedź to „wiem”.

Równie tragiczny w tej relacji okazuje się sam Art, któremu podporządkowany styl życia pasuje, a przynajmniej tak było na początki relacji z Tashi. Prowadzi kampanie reklamowe z wielkimi firmami, jeździ na kolejne turnieje, ale wszystko to robi machinalnie. Po latach związku już nie dla siebie i swoich ambicji, a dla ambicji Tashi. Artowi tenis nie sprawia już żadnej radości, wolałby być kochającym mężem i ojcem, najszczęśliwszy wydaje się w scenach z kilkuletnią córką. Przy czym nie potrafi sprzeciwić się żonie, więc zamiast powiedzieć jej, że ma dość takiego życia, wypełnia kolejne zadania, kontynuując karierę, która już od dawna nie daje mu żadnej satysfakcji.

Trójkąt uzupełnia Patrick, najbardziej ekscentryczny z bohaterów. Duże dziecko, megaloman, który chociaż gra w tenisa od kilkunastu lat nadal pozostaje biedny i nie potrafi osiągnąć nawet ułamka sukcesu Tashi i Arta. Z jednej strony ironiczny, nieraz słusznie wytykający błędy dawnym przyjaciołom, z drugiej nieumiejący przyznać się do własnych win. Patrick przespał swoją okazję. Bardzo chce wierzyć, że „ma przed sobą jeszcze jeden dobry sezon”, ale tak naprawdę zaprzepaścił jedyną szansę, którą miał. Podczas gdy dla Arta tenis to statystyki i strategie, on chce po prostu grać i żyje teraźniejszością. Postrzega siebie jako nieodkryty talent i nieoszlifowany diament. Podobnie działa w relacjach, mimo iż zerwał z Tashi już dawno temu, cały czas zdaje mu się, że może ją mieć, kiedy tylko będzie chciał.

Chociaż to Patrick nazywany jest dużym dzieckiem, prawda jest taka, że żaden z bohaterów nie dojrzał i mentalnie wszyscy tkwią jeszcze w czasach kiedy byli nastoletnimi, początkującymi tenisistami i dopiero się poznali. Tashi, bo nigdy nie znalazła sobie nowej drogi na życie, Art, bo musi cały czas spełniać dawne ambicje i nie może pójść dalej, a Patrick, bo ciągle wierzy, że ma jeszcze szansę na sukces. W ten sposób cała trójka okazuje się zależna od siebie. Nie potrafią odpuścić i pójść dalej. Właśnie dlatego finał, w którym cała trójka znajduje się na jednym korcie, a wszystkie emocje mogą wreszcie znaleźć ujście, jest tak emocjonalny i katarktyczny. Wykrzyczane przez Tashi „come on” to wyrzucenie z siebie wszystkiego, a ostatnie ujęcie Challengers przynosi wręcz ulgę.

fot. Challengers, reż. Luca Guadagnino, dystrybucja Warner Bros.

Oczywiście tak fantastycznie poprowadzony trójkąt miłosny to nie tylko zasługa scenariusza, ale i aktorów. O tym, jak dobrze wypadli niech świadczy to, że autentycznie nie potrafię wybrać, który z trzech występów był najlepszy. Zendaya miewała już w karierze dobre role (Malcolm i Marie, Diuna: Część druga), ale tak rewelacyjna nie była jeszcze nigdzie. Dostała zupełnie inną rolę niż zwykle i sprawdziła się w niej bez zarzutu. Jest niesamowita, zarówno jako ambitna nastolatka wodząca za nos dwóch chłopaków, jak i starsza Tashi, która zrobi wszystko, by osiągnąć zamierzony cel. Potrafi być bezwzględna i uwodzicielska, ale największe wrażenie robi, kiedy przestaje rozgrywać swoją grę i wychodzą z niej głęboko skrywane emocje. Jej rozmowy z Patrickiem to jedne z najlepszych scen w całym filmie. Aktorskim odkryciem jest Mike Faist wcielający się w Arta. Jemu także udało się sportretować dwie twarze swojego bohatera. W przeszłości niepewnego nastolatka starającego się usilnie o względy Tashi, w teraźniejszości zmęczonego zawodnika, który nie umie zdobyć kontroli nad własnym życiem. Scena na łóżku pod koniec filmu jest emocjonalnie rozdzierająca i uwydatnia jak tragiczną postacią jest Art. W roli Patricka oglądamy Josha O’Connora, który także pokazał inną twarz niż zwykle. Z wierzchu luźny, charyzmatyczny – już pierwsze sceny z jego udziałem są bardzo komediowe. Są jednak momenty, w których on również się odsłania i widzimy, że jego ironiczne podejście do życia to tylko maska. Każda z tych ról to absolutne mistrzostwo, gdybym mógł, całą trójkę bez wahania nominowałbym do Oscara. Każdy z aktorów dał najlepszy występ w karierze. Pomogło także to, że twórcy całkowicie zrezygnowali z postaci drugoplanowych, więc przez cały film oglądamy tylko trzy bardzo rozbudowane kreacje.

Luca Guadagnino wielokrotnie pokazywał już, że jest wszechstronnym reżyserem. W przeciągu jednego roku był przecież w stanie wypuścić subtelny, spokojny romans i abstrakcyjny, krwawy horror. W Challengers sięgnął po stylistykę, z której wcześniej nigdy nie korzystał, a efekt jest zniewalający. Nikt w kinie nigdy nie nakręcił gry w tenisa w tak wyrazisty, szalony sposób jak Guadagnino. Cały finał to właściwie popisy reżysera, który serwuje nam kolejne finezyjne ujęcia i perspektywy. Szklany kort kręcony od dołu, perspektywy zawodników, obraz z lotu ptaka czy wreszcie niesamowite POV piłki odbijanej przez zawodników.

Tym operatorskim popisom towarzyszy również fenomenalny soundtrack. Trent Reznor i Atticus Ross postawili głównie na muzykę elektroniczną, nadającą scenom wyjątkowej energii. Kolejne pulsujące utwory są idealnym tłem dla rozgrywek tenisa. Tym bardziej szkoda, że w Polsce film nie jest grany w formacie IMAX, który pozwoliłby na oglądanie go z możliwie najlepszym nagłośnieniem.

Challengers to film fantastyczny na każdym poziomie. Seans obowiązkowy, nawet dla widzów, którym nie przypadły do gustu wcześniejsze filmy Guadagnino. To z jednej strony po prostu imponujące, mistrzowsko nakręcone kino sportowe ze zwalającymi z nóg scenami gry w tenisa. Z drugiej zaś rewelacyjnie napisany i zagrany trójkąt miłosny, w którym kolejne rozmowy między bohaterami śledzi się z nie mniejszym zaangażowaniem niż mecze. Challengers z pewnością będzie wspominane jeszcze przez lata jako wzór do naśladowania i jeden z najlepszych filmów roku.