Krzysztof Łukaszewicz w ostatnich trzech latach z nieznanego nikomu reżysera zmienił się w czołowego twórcę polskiego kina wojennego. W 2022 nakręcił dla TVP Orlęta. Grodno’39, które mimo licznych wad okazały się nieco lepsze niż można było przypuszczać. Już rok później, we wrześniu zeszłego roku, na ekrany kin trafił jego kolejny film, znacznie mniej udany Raport Pileckiego. Kolejny projekt Łukaszewicza zaplanowano już na pierwszą połowę 2024. Tym razem miały to być Czerwone maki, hucznie reklamowane jako pierwsza polska produkcja poświęcona bitwie pod Monte Cassino. Zwiastuny obiecywały rozbuchane kino wojenne z imponującym jak na nasze realia budżetem. Tymczasem produkcja zawiodła na każdym froncie i okazała się nawet gorsza niż poprzednie dzieła Łukaszewicza.
Jędrek to drobny złodziejaszek, który zrobi wszystko by przetrwać w trudnych czasach. Chłopak, podążając za bratem i pielęgniarką, w której jest zakochany trafia pod Monte Cassino, gdzie będzie świadkiem i uczestnikiem bitwy, która odegrała kluczowe znaczenie w historii II wojny światowej.
Chociaż poprzednie filmu Łukaszewicza do udanych z pewnością nie należały, można w nich było znaleźć pewne pozytywy. Orlęta. Grodno ’39 miały zaskakująco niezłe sceny walk, zaś porażkę Raportu Pileckiego wielokrotnie zrzucano na problemy przy produkcji i zmianę reżysera. Dlatego, chociaż zwiastuny Czerwonych maków nie powalały, po cichu liczyłem na to, że reżyser zaoferuje nam w ramach filmu coś ciekawego. Te naiwne oczekiwania rozwiała już pierwsza scena. Kiedy główny bohater po akcji wykradnięciu leków niczym z Indiany Jonesa powiedział, że zrobił to dla chorej siostry, a biedny chłopiec salutował kikutem ręki po otrzymaniu orzełka od generała Andersa, wiedziałem już, że mam do czynienia nie z kinem wojennym, lecz filmowym koszmarkiem. A wszystko, co opisałem to zaledwie pięć pierwszych minut Czerwonych maków.
Film Łukaszewicza po kolei odhacza wszystkie największe grzechy kina wojennego. Nudny romans, męczący dramat rodzinny, sceny nastawione na wyciskanie łez i chaotycznie nakręcone starcia z wrogiem. Scenariuszowo w Czerwonych makach nie działa kompletnie nic. Twórcy zdecydowali się postawić na pierwszym planie wątek rodzinny. Główny bohater wchodzi w konflikt ze swoim bratem. Pojawia się też temat ich siostry, z którą wiąże się twist, który każdy, nawet średnio rozgarnięty widz przewidzi w przeciągu kilkunastu pierwszych minut filmu. Można by bronić wątku, gdyby był po prostu głupi, ale ten jest również poprowadzony kompletnie niekompetentnie. Przede wszystkim nie dostaje żadnego zakończenia czy puenty, w pewnym momencie po prostu znika i nigdy potem nie powraca.
Równie nietrafiony jest romans. Schemat, w którym żołnierz zakochuje się w wojskowej pielęgniarce widzieliśmy już w kinie setki razy, ale nie wiem, czy ktokolwiek ograł go w tak słaby sposób jak Łukaszewicz. Po pierwsze między Jędrkiem a Polą nie ma chemii. Jedyną rzeczą, jaka łączy obydwie postacie jest wspólna przeszłość, która nie jest nam nawet pokazana. Ponadto Pola przez cały film po prostu nie jest zainteresowana chłopakiem, a finalnie zostaje z nim tylko z litości. Relacja kochanków w ogóle się nie rozwija, nie ma żadnego powodu, żeby finalnie mieli się ze sobą zejść.
Jednak największym problemem Czerwonych maków jest wątek Jędrka. Film napisany jest tak, by główny bohater mógł przejść pewną drogę. Ma zaczynać jako egoista dbający tylko o swoje dobro i nierozumiejący skąd wynika poświęcenie polskich żołnierzy. Zaś kończyć już jako patriota i żołnierz oddany swojej ojczyźnie. Na papierze brzmi to sensownie, widzieliśmy już zresztą w polskim kinie ten schemat poprowadzony kompetentnie, choćby w Legionach czy niedawnym Kosie. Jednak w Czerwonych makach, choć opisana zmiana protagonisty występuje, nie ma ku niej żadnych racjonalnych przesłanek. Jędrek niczego się nie uczy, na jego ścieżce nie pojawiają się sytuację, które mogłyby zmienić jego myślenie i patrzenie na wojnę. Protagonista do samego końca pozostaje równie bierny, a poświęcenie, jakiego dokonuje w finale, wynika jedynie z rozkazów.
Czerwone maki cierpią również na grzech wielu innych polskich filmów wojennych i historycznych, czyli martyrologię. W patetycznych dialogach wielokrotnie usłyszymy, że za wolność trzeba umierać, a poświęcenie w walce jest najwyższą formą patriotyzmu. Wszystkie te wartości są podawane łopatą. Albo przy pomocy nadętych monologów, albo przedramatyzowanych scen, w których bohaterowie krzyczą i umierają w katuszach. Film jest zbudowany głównie z takich scen, przez co jest koszmarnie patetyczny i męczący.
Wszystkie problemy mogłyby zejść gdzieś na dalszy plan, gdyby produkcja rzeczywiście była dobrze zrealizowanym kinem wojennym. Przecież to właśnie sceny bitew były podstawą materiałów promocyjnych i to zapewne głównie ze względu na nie widzowie wybrali się do kin. Czerwone maki miały budżet w wysokości 33 milionów złotych, co czyni je jednym z najdroższych polskich filmów w historii. I są to pieniądze wyrzucone w błoto, bo produkcja wygląda koszmarnie. Paskudne slow motion, niechlujne sceny walk, ujęcia w niskiej jakości kręcone z GoPro, zerowa przejrzystość i wreszcie fatalny, chaotyczny montaż. Problemy można wymieniać w nieskończoność, Czerwone maki nie są nawet porównywalne z polskim kinem wojennym, nie mówiąc już o międzynarodowym. Jestem w stanie zrozumieć, o co w założeniu chodziło Łukaszewiczowi. Chciał pokazać chaos i okrucieństwo wojny, często decydując się na perspektywę jednostki. Tylko że w efekcie jego film jest nieoglądalny. W scenach akcji po prostu nie wiadomo co się dzieje i kto jest kim. Wielokrotnie gubiłem głównego bohatera na polu bitwy i zastanawiałem się, na którym ze wzgórz w tym momencie rozwija się akcja. Do tego dochodzą też sceny, które po prostu wypadają tandetne. W założeniu niezwykle dramatyczne, w realu kiczowate i niezamierzenie śmieszne. Część budżetu musiała też pójść na misia Wojtka, w całości zrealizowanego w CGI. Nie była to szczególnie dobra decyzja, biorąc pod uwagę, że abominacja, którą oglądamy na ekranie nie nawet nie stała obok prawdziwego niedźwiedzia.
Jest w filmie jedna scena, która dobitnie udowadnia, że problemy realizacyjne nie wynikają z budżetowych braków, a z decyzji podjętych przez twórców. Mowa tu o jednej z ostatnich sekwencji, w której Jędrek z podpułkownikiem odgrywanym przez Mateusza Banasiuka szturmują niemieckie okopy i bunkry. I jest to scena zaskakująco dobra. Kiedy Łukaszewicz nie przytłacza nas nadmiarem postaci, a pokazuje jedynie dwóch bohaterów wykonujących proste zadanie, okazuje się kompetentnym reżyserem. Scena z jednej strony pokazuje chaos wojny, a z drugiej jest jak najbardziej przejrzysta i bez silenia się na żadne efektowne rozwiązania, niesie za sobą jakieś emocje. Gdyby Czerwone maki opierały się właśnie na takim kręceniu akcji i zamiast stawiać na efekciarskość, skupiałyby się na pojedynczych postaciach, mogłyby być niezłym kinem wojennych. Niestety zamiast tego dostaliśmy realizacyjny koszmarek, w którym z morza chaosu i tandety wyłania się tylko zaledwie jedna udana sekwencja.
Z takim budżetem udało się zebrać także całkiem imponującą obsadę. Obsadzenie w roli generałów i wojskowych tak uznanych aktorów jak Bartłomiej Topa, Michał Żurawski czy Leszek Lichota było bardzo dobrym pomysłem. Szkoda, że wszyscy wypadli zupełnie nijako, bo film nawet nie próbuje rozbudowywać ich postaci czy dawać im innych cech charakteru niż „dobry” albo „szlachetny”. Nie pomaga to, że wcielający się w pierwszoplanowego Jędrka Nicolas Przygoda jest zupełnie nieprzekonujący i ciężko go chociaż polubić.
Nie oczekiwałem po Czerwonych makach wiele. Spodziewałem się schematycznego, prostego kina wojennego, licząc po cichu, że będzie miało jakieś ciekawe pomysły podobnie jak wcześniejsze produkcje Łukaszewicza. Tymczasem dostałem film nadzwyczaj zły, nieudany nawet jak na standardy polskiego kina historycznego. Z masą tandety, taniego efekciarstwa i martyrologii. Scenariuszowo równie fatalny co realizacyjnie. Reżyser jeszcze dwa lata temu, operując ponad trzykrotnie mniejszym budżetem, nakręcił lepsze i lepiej wyglądające Orlęta. Czerwone maki to wyrzucenie 33 milionów w błoto, porażka, którą będzie można studiować jeszcze długo i zdecydowanie najgorszy film w dorobku Łukaszewicza.