To niezwykle minimalistyczny portret złamanego artysty. Niecałe 60 minut, jedno pomieszczenie, jeden fortepian i nagi Wang Xilin. Choć przez cały film oglądamy nagiego mężczyznę, trudno nazwać ten film jedynie rejestracją, czy też obserwacją. W pierwszej części filmu Wang Bing rzeczywiście jedynie przygląda się ciału starszego mężczyzny. To jednak dopiero wstęp, prolog do dalszej opowieści. Nagie ciało w Człowieku w czerni buduje intymny i bezpośredni portret głównego bohatera. Wang Bing obnaża kompozytora z bogatego smokingu i batuty. Starcze, zniszczone ciało staje się wizytówką Xilina, początkowo jedyną płaszczyzną kontaktu z widzem. Przez pierwsze, pozbawione dźwięku minuty obserwujemy rozciągającego się bohatera. Mężczyzna kolejno napina się, potem rozluźnia. Bing wykorzystuje doświadczone ciało jako krajobraz ludzkich niedoskonałości, kieruje kamerę na jedynie częściowo oświetlone blizny i zniekształcenia. Intensywne zbliżenia oraz precyzyjne kadrowanie sprawiają, że zamiast człowieka widzimy niemal abstrakcyjne kształty. Skupienie się na niefotogenicznej materii tworzy niepokojące doznanie wizualne.
W drugiej części swojego wizualnego performensu Bing skupia się na dźwięku, ludzkim głosie. Zanim jednak rozpoczną się klasyczne „gadające głowy”, widz zostaje skonfrontowany z długimi wokalizami głównego bohatera. Po rozgrzaniu ciała przyszła pora na rozgrzanie głosu. Wokalny występ Xilina jest imponujący, jednak wciąż afabularny i beztreściowy. To kolejny poziom performensu. Do wizualnej abstrakcji dołączyła ta audialna.
Wreszcie rozpoczyna się pozornie najbardziej klasyczna część filmu, w której Xilin dzieli się z kamerą swoimi wspomnieniami. Nagi bohater płomiennie ze łzami w oczach opowiada o swoim życiu i o swojej sztuce. Od przymusowego wstąpienia do Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, przez pierwsze kontakty ze sztuką, aż po walkę z cenzurą. Człowiek w czerni to jednocześnie szczera, choć nieco autobiograficzna, opowieść o doświadczeniu komunistycznych Chin oraz zderzeniu sztuki z reżimem. W tym miejscu szczególnie zachwycają opowieści o instrumentalnym odtwarzaniu dźwięków tortur.
To także film o cenzurze. Wang Bing inteligentnie ucieka od banału. Łatwo przecież powiedzieć, że cenzura jest zła. Nieco trudniej opowiedzieć o niej za pomocą języka filmowego. Na ratunek przychodzi genialny montaż dźwięku. Podczas opowieści Xilina co jakiś czas w tle słyszymy kompozycje, o których opowiada. Kiedy bohater opowiada o swoich doświadczeniach cenzury, niediegetyczna muzyka staje się coraz głośniejsza, jednocześnie zagłuszając wypowiedzi bohatera. Doskonałe przedstawienie cenzury.
Zdjęcia Caroline Champetier (autorki zdjęć Annette i Holy Motors) wznoszą intencje Binga na wyższy poziom. To właśnie praca Champetier zamienia ciało w serię kształtów będących wizualnymi zagadkami. Doskonałe opanowanie cienia oraz prześwietleń pozwala docenić w Człowieku w czerni coś więcej niż treść. Surowe zdjęcia doskonale oddają cierpienie, smutek i nierozładowaną frustrację.
Zamknięcie w paryskim teatrze głównego bohatera staje się dla niego terapią. Wang Xilin nie tylko wykrzykuje swoje emocje, ale przede wszystkim, opowiadając o nich stojącemu za kamerą Wang Bingowi, podsumowuje całe swoje życie. Powolny, spokojny, choć przygnębiający, traktat Wang Binga staje się kojącą filmoterapią. Mimo fragmentów rozpaczy, to ciche przeżywanie trudności oraz rozliczanie się z tragiczną przeszłością.
Taki teatr jednego aktora zderza się w Człowieku w czerni z fotografią, muzyką, a może nawet i rzeźbą. Taka forma synkretyzmu to idealne podbudowanie dziesiątej muzy. Język filmowy zostaje doskonale wykorzystany, a jednocześnie pod żadnym względem nie przyćmiewa pomnika Wang Xilina.