Po latach wyczekiwania już w nocy na platformie Max zadebiutuje Diuna: Proroctwo – pierwszy serialowy projekt z uniwersum Diuny rozwijanej przez Legendary oraz Warner Bros. Czy ambitna próba przeniesienia kinowego fenomenu na mały ekran powiodła się?
Serial, z początku zatytułowany Dune: Sisterhood, przeszedł naprawdę pokrętną drogę produkcyjną. Zmiany showrunnerów, reżyserów i liczne dokrętki. Historia przeszła przez różne koncepcje i starcia na tym polu. Johan Renck, zatrudniony przez HBO do wyreżyserowania serialu, został zwolniony, gdyż jego wizja za bardzo odbiegała od filmów Denisa Villeneuve’a. Współtwórczyni serialu, Alison Schapker, niezwykle doświadczona telewizyjna weteranka, weszła do projektu w roli strażaka po tym, gdy poprzednia showrunnerka, Diane Ademu-John, w trakcie zdjęć zrezygnowała z posady. Zdjęcia jednak dokończono. W międzyczasie projekt został przemianowany na Diuna: Proroctwo, a historia ostatecznie aż tak nie odbiega od tego, co pierwotnie zakładano. Więcej o historii produkcji serialu możecie przeczytać w tym miejscu.
Serial rozgrywa się około 10 000 lat przed wydarzeniami z pierwszego filmu. Poznajemy dwie siostry Harkonnen – Valyię i Tulię, które przewodząc zakonowi, chcą powstrzymać niebezpieczeństwo, które zagraża ludzkości. Obserwujemy więc zalążki zgromadzenia Bene Gesserit, który uformował się po Dżihadzie Butleriańskim – wojnie przeciwko maszynom stanowiącej punkt zwrotny w dziejach znanego wszechświata. Produkcja zagłębia się w pokłosie tej wielkiej wojny oraz nowe status-quo Imperium uwolnionego od wpływu maszyn, komputerów czy sztucznej inteligencji. Serial adaptuje, mówiąc łagodnie, średniej jakości książki. Wewnętrznym żartem w fandomie Diuny stało się celowe pomijanie książek Briana Herberta i Kevina J. Andersona, które są pozbawione głębi czy warsztatu intelektualnego znanego z lektur napisanych przez Franka Herberta. Bez żadnego zaskoczenia, podobne problemy możemy znaleźć w samym serialu.
Przed twórcami leżało ogromne wyzwanie, przenieść język i charakter świata Diuny na ramy serialowe. Nie tak dawno zakończył się przecież Pingwin – inna produkcja od HBO, która jest spin-offem Batmana Matta Reevesa i która z sukcesem zaadaptowała się na mały ekran. Natomiast Diuna to zupełnie inny świat — obszerniejszy, bardziej tajemniczy i niedosłowny, a przy tym bardziej zdradliwy, jeśli chodzi o formę i strukturę. Twórcy polegli na tym zadaniu. Serial stoi w rozkroku między klimatem i stylem znanym z filmów Villeneuve’a a generyczną produkcją science fiction, która nie do końca rozumie, co adaptuje. Myślę, że w stosunku do serialu byłoby nie fair ciągłe porównywanie do filmów, lecz siłą rzeczy filmy Villeneuve’a stanowią artystyczny fundament tego uniwersum. Twórcy pożyczają garściami elementy z filmów, lecz w przełożeniu na serial nie stanowią one żadnej wartości. W tym chaosie produkcyjno-kreatywnym brak fundamentalnego zrozumienia tego, co czyni ten świat tak fascynującym oraz innym od większości pozycji science fiction.
Brzmi to ładnie na papierze: galaktyczna polityka, wielowarstwowe intrygi czy frakcyjne spiski, lecz serialowa historia to nic innego jak wydmuszka. Jest napisana bardzo prostym i bezpośrednim językiem, konflikty są umowne, a trzon fabularny jest po prostu bzdurny. Historia prezentuje nam plejadę różnych bohaterów: od sióstr Harkonnen, poprzez rządzący imperium ród Corrino, aż po postacie poboczne jak np. Ród Richese – po raz pierwszy zaprezentowany w ramach tego świata. Choć mógłbym wyróżnić tu kreacje Olivii Williams czy Emily Watson w rolach sióstr Harkonnen, tak przez te trzy odcinki żadna z nich nie zdołała w pełni zabłysnąć. Większość aktorów i aktorek porusza się po planie bez świadomości tego, co w zasadzie odgrywa – jaki jest cel i kierunek dla ich bohaterów. Mark Strong, wcielający się w Imperatora Javvico Corrino, jest po prostu nijaki w roli władcy wszechświata. Wygląda na kompletnie pogubionego, co być może, a raczej na pewno, jest efektem licznych dokrętek i przepisywania scenariusza.
Twórcy bez zrozumienia wprowadzają do narracji liczne motywy, wątki czy symbole, które nie składają się w sensowną całość, mającą przecież stanowić część szerszego uniwersum. Poznajemy m.in. Desmonda Harta (Travis Fimmel) – tajemniczego wojownika z Arrakis, który twierdzi, że został pobłogosławiony przez Shai-Huluda i od tego czasu dysponuje mocami, które nie odbiegają od umiejętności Bene Gesserit, a nawet je przewyższają. Sam pomysł i realizacja sprowadza opowieść ze świata Diuny do średniej jakości historii young adult. To skojarzenie zresztą płynęło za mną przez cały czas. W serialu napotykamy się również na klub nocny na Salusie Secundus, który swoim klimatem nie odbiega od produkcji spod szyldu SyFy z początku wieku. Przewija się tam grono postaci pobocznych z fatalnymi występami aktorskimi, które dla dobra tej historii powinny zostać wycięte, a narracja mogłaby mocniej skupić się na siostrach Harkonnen, stanowiących jeden z nielicznych plusów serialu. Choć i w tym aspekcie jestem rozczarowany. Nie wchodząc zbytnio w spojlery, twórcy dosyć niezdarnie próbują argumentować niektóre działania Harkonnenów, zamiast postawić na czystą żądzę zemsty. Kojarzy mi się to bardzo z tymi najgorszymi elementami w Rodzie smoka, który próbował każdy akt, każdy czyn danej postaci czymś argumentować, wpisując ją w obecnie popularny model „szarości” pisania bohaterów. Diuna słynie z takich bohaterów, czego najlepszym przykładem jest Paul, którego ciężko zaklasyfikować do jednego typu bohatera. Problem jest taki, że w serialu twórcy w banalny sposób kreślą charaktery i motywacje postaci, czasem na siłę próbując koniecznie wpisać je w ten odcień szarości.
Świat Diuny widziany oczami Villeneuve’a zachwyca. Każda planeta, każde miejsce ma unikalny charakter. Każdy detal inscenizacyjny zdaje się coś wnosić. Ten brutalistyczny i surowy styl podkreśla postapokaliptyczny i surowy wymiar wszechświata, który cofnął się w rozwoju po wielkim resecie spowodowanym dżihadem. W serialu twórcy czerpią sporo od filmów fabularnych. Mamy podobne założenia kostiumowe, scenograficzne czy inne detale inscenizacyjne, lecz miesza się to z nudnym i generycznym stylem, jak z dziesiątek innych produkcji science fiction. Wywołuje to poczucie niespójnego wizualnie świata. Brak mu własnej tożsamości, bo gdy tylko wychodzi poza ramy tego, co zrobił w filmach Villeneuve, zamienia się w kosmiczny Ród smoka w najgorszym tego słowa znaczeniu. Twórcy nie rozumieją podstaw formalnych filmów, uproszczając poszczególne przestrzenie i miejsca, które są potraktowane jak kolejne, zwykłe miejsce do odhaczenia na mapie świata. Z jednej strony nawiedza nas surowy klimat Wallach IX, aby chwilę potem przejść na Salusę Secundus, która wygląda jak kolejna, generyczna planeta sci-fi z futurystycznymi budynkami.
Nawet punkt centralny fabuły, czyli Bene Gesserit, są pokazane wyjątkowo nudno. Pamiętacie to piorunujące, pierwsze pojawienie się zakonu w pierwszej części Diuny? Tutaj ich szkolenie jest przedstawione… no właśnie nie jest przedstawione. Wygląda to trochę jak Hogwart dla kobiet, które czasem muszą godzinami stać w deszczu w ramach ich szkolenia. Serio? To mi serial pokazuje w kontekście najsilniejszej i najciekawszej frakcji w uniwersum Diuny? W innych aspektach serial też jest obdarty z aury tajemnicy. Osobiście uważam, że im dalej uniwersum Diuny trzyma się od technologii, tym lepiej. Może nie jest to nawet uwaga do samego serialu, co po prostu adaptowanego materiału, który podszedł do Dżihadu Butleriańskiego w mało ciekawy sposób, sprowadzając go do — de facto — walki z Skynetem, co u Franka Herberta miało zupełnie inne podłoże.
To przykład tego, jak mogłaby wyglądać serialowa ekranizacja książki Franka Herberta, gdyby nie filmy Villeneuve’a. Poszatkowana, bez ciekawej koncepcji artystycznej oraz bez zastanowienia odklepująca poszczególne motywy. To historia, która nie powinna zamykać się w 6 odcinkach, a przynajmniej dwa razy większym metrażu, bo w obecnej formie ta historia na żadnym z etapów nie będzie mogła rozwinąć skrzydeł, pozwolić poczuć tego świata, bohaterów i motywów, a będzie pędzić do przodu z zamkniętymi oczami. Trochę szkoda, że serial, który mógłby stać na własnych nogach, odważnie podchodząc do tego świata na małym ekranie, jest bardzo asekuracyjny. W rezultacie sprawia wrażenie gorszej podróbki kuzyna z Westeros, dla którego poziom filmów kinowych to jedynie odległe echo.
Recenzja obejmuje pierwsze trzy odcinki. Pierwszy z nich zadebiutuje w 18 listopada na platformie Max.