Grzechy ojca – recenzja filmu „Frankenstein”

Stanisław Sobczyk19 listopada 2025 17:54
Grzechy ojca – recenzja filmu „Frankenstein”

W zalewie wszelakich nowych interpretacji i zabaw formą, Guillermo del Toro, postanowił wrócić do korzeni, kręcąc swoją własną ekranizację książki. Co kryje się za tym projektem i czy kolejna adaptacja Frankensteina była nam potrzebna?

Frankenstein to bez wątpienia jedna z najważniejszych powieści w historii ludzkości. Książka, napisana ponad 200 lat temu przez zaledwie osiemnastoletnią Mary Shelley, zdążyła stać się kulturowym fenomenem, doczekując się setek adaptacji, od tych teatralnych (które autorka zdążyła zresztą obejrzeć), przez te z okresu kina niemego i cykle horrorów Universala i Hammera, aż do współczesnych ekranizacji czy raczej wariacji, takich jak Ja, Frankenstein, przyszłoroczna Panna młoda! czy zapowiadany film Radu JudeFrankenstein żyje dziś w zasadzie własnym życiem, niezależnie od XIX-wiecznej powieści Shelley, stając się symbolem, ikoną horroru i komercyjnym produktem.

Naukowiec, doktor Victor Frankenstein prowadzi swoje kontrowersyjne eksperymenty, próbując tchnąć pierwiastek życia w zwłoki zmarłych. Z pomocą hojnego inwestora, Henricha Harlandera, tworzy z wielu ciał swojego potwora, którego udaje mu się wskrzesić.

Kiedy mówimy o książce tak starej i po tylokroć przetwarzanej przez kulturę jak Frankenstein, trudno jest do końca uwierzyć, że któryś ze współczesnych twórców będzie jeszcze z niej w stanie wykrzesać nową iskrę. W końcu powieść Shelley widzieliśmy już chyba w każdym wydaniu: jako klasyczny horror, współczesne kino akcji, komedię, dramat czy nawet kiczowate B-klasowce pokroju Frankenhooker. Guillermo del Toro to jednak reżyser, który już wielokrotnie udowadniał, że jako autor adaptacji nie ma sobie równych. Przetwarzał motywy, aktualizował przesłanie, przenosił literacką grozę na język kina, a idealnym dowodem jest jego Pinokio, który z klasycznej opowieści Carlo Collodii był w stanie wykreować zupełnie nowa historię o wojnie, rodzicielskiej miłości i nieśmiertelności.

Oscar Isaac jako Frankenstein, fot. Frankenstein, reż. Guillermo del Toro, dys. Netflix
fot. Frankenstein, reż. Guillermo del Toro, dys. Netflix

Podobnie jest z Frankensteinem, filmem, w którym del Toro zmienia mnóstwo elementów względem fabuły książki, tak, by nadać jej nowe znaczenia. W tej wersji historii Elizabeth nie jest partnerką Victora, a jego brata, potwór to nie ucieleśnienie zła, ale skrzywdzona istota, a sam Frankenstein nie jest do końca współczesnym Prometeuszem, a po prostu złym ojcem. Meksykański reżyser nie boi się zmian, nadaje fabule kompletnie nowy wydźwięk, wyraźnie odciskając na XIX-wiecznej historii swój wyrazisty styl.

Gdy mówimy o książce tak starej jak Frankenstein, przenoszenie jej ducha na współczesne ekrany kinowe nie miałoby żadnego sensu. Tak więc tam gdzie Shelley budowała niejednoznaczny konflikt między potworem a jego stwórcą, del Toro staje wyraźnie po konkretnej stronie. Tam gdzie autorka subtelnie ukrywała niektóre z przesłań i tropów, reżyser wyciąga je na światło dzienne, czyniąc z nich główny temat swojego filmu. We współczesnym krajobrazie Hollywood, gdzie wciąż możemy znaleźć wielu twórców takich jak Edward Berger, starających się wiernie oddawać treść materiału źródłowego, del Toro to prawdziwy skarb i człowiek, który nie boi się nasączyć literackich stron własną wrażliwością i estetyką.

W wielu swoich wypowiedziach del Toro podkreśla, iż chciał, żeby jego film był powrotem do dawnego, epickiego Hollywood. Wszystkie te inspiracje i ambicje twórcy są rzeczywiście widoczne. Frankenstein to wielka opowieść, podzielona na dwie osobne części i spięta klamrą na statku. Znajdziemy tu sceny akcji, spektakularną architekturę, piękne krajobrazy i dramatyczne sceny nawiązujące do klasycznego kina. Twórca z grają porusza się po tych teatralnych sceneriach, realizując najbardziej ambitne z założeń gotyckiego horroru. Jego film jest technicznie dopracowany w prawie każdym aspekcie, a ponadto niezwykle przemyślany.

Filozofia stoi już za samym wykorzystaniem kolorów, bo del Toro sam podkreśla, że każdej postaci przypisana zostaje jedna, konkretna barwa. Do tego dochodzą również religijne symbole, kadry żywcem wyciągnięte ze starych obrazów i piękna muzyka Alexandre Desplata, która tylko dopełnia całości. A jakby tego było mało, każda z dwóch części ma inne tempo i jest nakręcona w trochę inny sposób, tak by oddawać perspektywy doktora i stworzonej przez niego istoty. Ten niezwykły kunszt i dopracowanie Frankensteina to tylko kolejny dowód na to, że del Toro pozostaje jednym z najlepszych reżyserów we współczesnym kinie, dla którego każdy detal ma ogromne zdarzenie. Mało kto tak jak on potrafi dzisiaj operować baśniową stylistyką, a do tego zawierać nowe znaczenia w z pozoru prostej, łatwej do zrozumienia opowieści.

Dobrym wstępem dla rozważań na temat tego o czym jest Frankenstein del Toro jest metafora Prometeusza. Z mitologicznego porównania korzystała już w XIX wieku sama Mary Shelley. Imię tytana pojawia się wielokotnie na kartach powieści, a jej pełny tytuł brzmi Frankenstein czyli współczesny Prometeusz. Grecki mit jest więc już u samych podstaw nierozerwalnie złączony z historią szalonego doktora i jego eksperymentu. Jednak w żadnej wcześniejszej adaptacji nikt z twórców nie przetwarzał go w tak zaskakujący, oryginalny sposób jak del Toro. Podczas gdy w oryginalnej opowieści Prometeuszem był sam Frankenstein, który najpierw dał ludziom nowe życie, a potem musiał za to cierpieć, u meksykańskiego reżysera jest zgoła inaczej. Oczywiście to Victor dokonuje prometejskiego aktu ożywienia, ale ukarany zostaje za to sam potwór, który odczuwa ból, cierpi katusze, ale nie może umrzeć, tak jak mitologiczny tytan, któremu ptak każdego dnia wyjada wątrobę. Tutaj dochodzimy do wniosku o czym opowiada nowy Frankenstein – to historia o synu, który ponosi karę za grzechy ojca.

Już od pierwszych scen del Toro zarysowuje jak znaczący w jego historii jest watek rodzicielskiej miłości. Na samym początku opowieści Victora widzimy jak ten był traktowany przez własnego ojca – bity, poniżany, ciągle stawiany przed nowymi wymaganiami. To właśnie w podobny, niemal identyczny sposób, kierowany traumą Frankenstein zacznie traktować własne dziecko, potwora. Podcza gdy u Shelley doktor porzucał swoje stworzenie ze strachu i obrzydzenia, u del Toro robi to po prostu z rozczarowania, gdyż istota, której nadał życie, nie spełnia jego wymagań. Choć cała historia utrzymana jest w baśniowej, gotyckiej stylistyce, potwór w obiektywie del Toro nigdy nie jest bezwzględną bestią, a jedynie biednym, porzuconym dzieckiem – opuszczonym przez jedyną osobę, która była dla niego całym światem. Jeśli stworzenie popełnia nawet zbrodnie, robi to z niewiedzy, niezrozumienia obyczajów czy uzasadnionego poczucia niesprawiedliwości. Jak ma się czuć człowiek, którego wyrzekł się własny ojciec? Który nigdy nie prosił się, by przyjść na ten świat, a teraz nie jest w stanie z niego odejść.

Potwór Frankensteina fot. Frankenstein, reż. Guillermo del Toro, dys. Netflix
fot. Frankenstein, reż. Guillermo del Toro, dys. Netflix

Guillermo del Toro zawsze prezentował w swoich filmach zamiłowanie i zrozumienie dla inności. Czy był to pochodzący z piekła Hellboy, czy tajemnicza, podwodna istota w Kształcie wody czy chłopiec z drewna w Pinokiu. Teraz skupia się na stworzeniu z Frankensteina, tym samym, które było pogardzane i traktowane jako grzeszny wybryk natury i w powieści Shelley, i większości jej późniejszych adaptacji. Dopiero u del Toro potwór uzyskuje autonomię, staje się ludzki, upodabniając się do każdego z nas. Niezależnie od słów i działań Victora on także odczuwa emocje, ma naturalne potrzeby i szuka swojego miejsca. Wzgardzony przez świat, na który został sprowadzony wbrew swojej woli oczekuje tylko jednego – bezwarunkowej miłości, którą każdy człowiek powinien przecież dostać od swoich rodziców. Właśnie ze względu na ten uniwersalizm i prostotę potwora, druga część, opowiadana z jego perspektywy, jest tak wzruszająca i emocjonalna.

O ile wątek ojcostwa to coś, co w adaptacjach Frankensteina spotykamy dość rzadko, o tyle temat Boga jest w nich obecny od zawsze. Victor Frankenstein funkcjonuje w kulturze jako ucieleśnienie idei zabawy w stwórcę. Kiedy książka Shelley trafiała na regały księgarni, ten wątek przyczynił się zresztą do tego, że krytykowano ją jako ateistyczną, co prawdopodobnie przyczyniło się do tego, że w trzecim wydaniu wśród zmian jakich dokonała autorka, znalazło się położenie większego nacisku na odwołania do religii. U del Toro wątek boskości również się pojawia, lecz mimo wszystko jest rozwinięty i rozbudowany o szereg nowych symboli.

Victor to człowiek, który stawia stwórcy wyzwanie, chcąc zapanować nad życiem i śmiercią. Choć nękany wizjami archanioła i poczuciem wyższej misji, pozostaje on jednak człowiekiem nad wymiar grzesznym. Pretensjonalnym samolubem, który musi kontrolować absolutnie wszystko. Od kwestii naukowych dotyczących jego pracy, aż do tych prywatnych, gdyż mężczyzna szybko postanawia odbić partnerkę swojemu bratu. Victor to również osoba niezdolna do ponoszenia jakichkolwiek konsekwencji, a od pewnego momentu za wszystkie swoje winy i błędy oskarżająca własnego syna. Zdaje się, że kontrowersyjny wizerunek i egocentryzm Frankensteina to rodzaj maski, jaką ten sobie zbudował – ucieczka od traum dzieciństwa i wpajanych od maleńkości wymagań.

Nawet sam akt stworzenia potwora jest sposobem na poradzenie sobie ze śmiercią matki. Nie bez znaczenia pozostaje też fakt, że mężczyzna zakochuje się akurat w Elizabeth. Kobiecie reprezentującej naturalne życie, tak bardzo podobnej do jego rodzicielki – jedynej osoby, która tak naprawdę kochał. Choć pozuje na Boga i Prometeusza wręczającego ludziom ogień, Victor jest bardzo małym człowiekiem, który nie potrafi wygrać z własnymi kompleksami, i którego bardzo szybko przerasta istota, w którą tchnął życie. W tej religijnej metaforze nie bez znaczenia pozostaje również sam potwór zdający się być odzwierciedleniem Jezusa, boskiego syna. Całe narodziny istoty przypominają ukrzyżowanie. Ponadto podobnie jak Jezus umierał za grzechy innych, tak sam potwór cierpi, nosząc na sobie rany ludzi, których nigdy nawet nie poznał.

Problemy Frankensteina

Frankenstein, choć dramaturgicznie przemyślany i świetnie napisany, ma jednak pewne problemy. Moim głównym zarzutem wobec filmu del Toro jest finał i to jak szybko reżyser domyka niektóre wątki. O ile przez większość czasu historia ma świetne tempo, o tyle pod koniec twórcom ewidentnie zaczyna brakować czasu. Cała puenta relacji Elizabeth z potworem zostaje podana w zaledwie parę minut, podczas gdy ten wątek powinien dostać dużo sensowniejsze rozwinięcie. Podobnie jest z samym zakończeniem historii, które ma stanowić emocjonalne katharsis dla Victora i istoty. Sam pomysł na rozegranie go jest świetny, natomiast del Toro po raz kolejny brakuje czasu i przestrzeni na oddech, a tak szybki finał wydaje się wręcz wymuszony.

Oscar Isaac jako Frankenstein fot. Frankenstein, reż. Guillermo del Toro, dys. Netflix
fot. Frankenstein, reż. Guillermo del Toro, dys. Netflix

Co ciekawe, tym razem del Toro w rolach głównych obsadził aktorów, z którymi jeszcze nie pracował. W tytułowego doktora Frankensteina wcielił się Oscar Isaac i bez wątpienia jest to jedna z najlepszych, filmowych interpretacji ikonicznej postaci. Aktor krąży na krawędzi kiczu, czasem mieniąc się nam jako szalony naukowiec, którego archetyp tak dobrze kojarzymy z kultury, czasem będąc po prostu złym człowiekiem, na którego widok czujemy odrazę. Isaac dostał kilka widowiskowych scen, jego występ przed radą uczelni, nakręcony niczym rockowy koncert (tego porównania użył sam del Toro) robi ogromne wrażenie.

Jeszcze bardziej porażające są sceny, w których Victor znęca się nad potworem, powielając tym samym grzechy własnego ojca. Jednak prawdziwą, niespodziewaną gwiazdą Frankensteina jest Jacob Elordi. Aktor otrzymał angaż w roli potwora na szybko, kiedy zrezygnować z niej musiał Andrew Garfield. Ta castingowa zmiana, choć z początku mogła budzić obawy, finalnie okazała się fantastyczna. Elordi, wcześniej kojarzący się głównie z kreacji przystojnych, szarmanckich mężczyzn, do którego jakiś czas temu przylgnęła łatka netfliksowego love interest z Kissing Booth, teraz pokazał się od strony, jakiej nigdy wcześniej nie moglismy ujrzeć. Mając na sobie tonę make-upu, do tego często będąc zasłoniętym grubymi płaszczami i kapturami, aktorowi pozostaje grać samą mimiką czy drobnymi gestami. Elordi wybrnął z tego ciężkiego zadania rewelacyjnie, jego potwór ma w sobie mnóstwo skomplikowanych emocji. Potrafi wzruszać i budzić nasze współczucie już samym spojrzeniem. Elordi umie oddać tę najbardziej niewinną, z początku wręcz zwierzęcą stronę istoty, ale radzi sobie równie dobrze, kiedy potwór pogrąża się w gniewie. Już samo wejście jego bohatera, w którym ten zabija kilku marynarzy i budzi popłoch na statku jest niezwykle spektakularne, a stoi za tym nie tylko świetna praca kamery, ale i postura oraz głos aktora.

Trzecia najważniejsza rola we Frankensteinie przypadła Mii Goth, która od czasu X stała się właściwie ikoną współczesnego horroru. W przeciwieństwie do psychopatycznych ról z Pearl czy Infinity Pool, u del Toro aktorka kreuje postać zupełnie inną – niewinną, subtelną, będącą w filmie metaforą natury i życia. Goth radzi sobie bardzo dobrze i w swojej delikatnej kreacji, nie daje się przyćmić dużo bardziej widowiskowym występom Isaaca i Elordiego. Dobrze sprawdza się również cała reszzta pokaźnej obsady. Christoph Waltz to dobra przeciwwaga dla pozostałych postaci, wcielając się w Harlandera, który ma być reprezentacją kapitalizmu i nowego świata. Lubię też Davida Bradleya, aktora, który pracował z del Toro wielokrotnie, a tu jego krótki, emocjonalny występ jest sercem wątku potwora. Wreszcie docenić warto również dalszy plan: tyranicznego Charlesa Dance’a, wcielającego się w nieświadomego brata Victora Felixa Krammerera i stanowczego Larsa Mikkelsena.

Wizualnie Frankenstein to prawdziwa perełka

Film zrealizowany dla Netfliksa, ale przy tym jakościowo wybijający się ponad znaczną większość produkcji tworzonych przez streamingowego giganta. Guillermo del Toro i operator Dan Laustsen przyzwyczaili nas już do jakości i charakterystycznej stylistyki, która łączy w sobie baśniowość, gotyk i poetykę pełnymi garściami czerpiącą z piękna natury. Frankenstein zachwyca kolorami, oświetleniem i doborem kadrów. Wielkie wrażenie robią zarówno niezwykłe, surowe plenery jak i wnętrza, scenograficznie stojące na najwyższym poziomie. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że obecnie w Hollywood nikt nie rozumie gotyckiej stylistyki tak dobrze jak del Toro.

Reżyser znany jest też z wielkiego przywiązania do szczegółów. Nic więc dziwnego, że ekipa zbudowała większość planów. Ogromny, duński statek czy przerażająca, kamienna wieża Frankensteina robią jeszcze większe wrażenie, kiedy przypomnimy sobie, że nie są one efektem animacji komputerowej, a rzeczywistymi obiektami, które znajdowały się na planie. Właśnie to przywiązanie do praktycznych efektów i unikanie CGI kiedy to tylko możliwe, czynią Frankensteina projektem tak unikatowym i namacalnym. Jedyna scena, która wizualnie odstaje to reszty to wybuch, który wygląda trochę jak render ze starej gry, a nie fragment wysokobudżetowej produkcji. Szkoda, że polskim widzom nie było dane zobaczyć tak spektakularnej produkcji na wielkich ekranach, a Frankensteina oglądać można u nas tylko na ekranach telewizorów i laptopów.

Frankenstein to wszystko to, czego powinniśmy oczekiwać od współczesnego, ambitnego kina wysokobudżetowego: dobry scenariusz, świetna reżyseria, piękna strona techniczna i przywiązanie do detali. Ponadto podejście del Toro to wzór, jakim powinni się kierować wszyscy twórcy dokonujący adaptacji. Brak lęku przed drastycznymi zmianami, nakierowywanie fabuły na określone tematy i interpretacje oraz nakładanie własnej, unikatowej wrażliwości na materiał źródłowy. Ponadto jednak i chyba przede wszystkim, Frankenstein to wielka, humanistyczna historia o boskości, rodzicielskich relacjach i potrzebie bezwarunkowej miłości. Godnym podziwu jest, że del Toro sięgając po wielokrotnie adaptowaną, wyeksploatowaną przez kulturę powieść, był w stanie znaleźć w niej coś nowego i rozwinąć to na własną modłę.

Jeśli podoba się Wam nasza praca oraz działalność i chcecie nas wesprzeć, możecie nam postawić wirtualną kawę. To nam bardzo pomoże w rozwoju!Postaw mi kawę na buycoffee.to