Gwiezdne wojny: Ahsoka to serial, który wraz z pierwszymi zapowiedziami nastawił mnie do siebie dosyć chłodno. O optymizmie można było śmiało zapomnieć. Było to spowodowane spadającą jakością Mandalorianina oraz zbyt dużą ilością postaci Ahsoki w ostatnich projektach z marki. Na domiar złego, nie byłem w stanie kupić kreacji Rosario Dawson już w Mandalorianinie. Zupełnie inna postać niż to, co widzieliśmy w animacjach, niż ta Togrutanka, którą polubiłem lata wcześniej. Dziś żałuję swojego chłodnego nastawienia.
Kiedy na Star Wars Celebration, wraz z innymi fanami z całego świata obejrzeliśmy pierwszy zwiastun Ahsoki, każdy z nas był zafascynowany i zaintrygowany tym, co nadchodzi w serialu. Powracają postaci z Rebeliantów, z wówczas obiecującymi występami Sabine i Hery, często napominani są Thrawn czy Ezra, nie mówiąc już o wątku szarych Jedi, Baylana Skolla i Shin Hati. W zwiastunach padały odniesienia do literackiej twórczości Timothy’ego Zahna. Jako wielkiego fana starego kanonu Star Wars napawało mnie to niemałym zachwytem. Wszystkich ciekawiło, co Dave Filoni jest jeszcze w stanie upichcić. Od kwietnia nie mogłem doczekać się nadchodzącego serialu aktorskiego.
Ponadto nieraz mówiłem sobie, że warto dać Ahsoce szansę ze względu na nazwisko Dave’a Filoniego, nawet jeśli dopiero pierwsze zwiastuny nastawiły mnie do produkcji cieplej. O ile obarczam go winą za poszczególne gorsze motywy w Mandalorianinie, czy Księdze Boby Fetta, tak tutaj postanowiłem mu zaufać. Filoni wykreował Ahsokę w serialach animowanych, więc to on rozumie postać najlepiej z nas wszystkich. Ponadto poprzednie dwa seriale aktorskie współtworzył wraz z Jonem Favreau. Tutaj to on sam był showrunnerem i sam tworzył serial od podstaw. Dzięki temu dostaliśmy nie tylko ciekawy spin-off Mando, ale także produkt stojący na swoich własnych nogach. Coś, czego już teraz Mandalorianin może swojej pomarańczowoskórej przyjaciółce pozazdrościć.
Ahsoka jest luźno nazywana 5. sezonem Rebeliantów. Nic zresztą dziwnego. Czwarty sezon zakończył się cliffhangerem, na którego kulminację musieliśmy czekać aż do teraz. Ponadto ostatnie sceny pokazywały to, co stało się z poszczególnymi postaciami. Thrawn i Ezra żyją, a Sabine i Ahsoka będą szukać drogi do innej galaktyki. Tam bohaterowie Rebeliantów wylecieli wraz z Purgilami. Hera z kolei wychowuje swojego syna Jacena, będąc tym samym zasłużonym generałem Nowej Republiki i weteranką bitwy o Endor.
W tym miejscu rozpoczyna się najnowszy, aktorski serial z Gwiezdnych wojen. Ahsoka szuka mapy do innej galaktyki, tak samo zresztą jak niedobitki Imperium, które chcą powrotu Wielkiego Admirała Thrawna. Wiemy natomiast, że między Ahsoką a Sabine już nie jest tak sympatycznie, jak było do tej pory. Odkąd Mandalora została zniszczona pod koniec Galaktycznej Wojny Domowej, podczas Nocy Tysiąca Łez, Sabine podupadła. Ahsoka z kolei, widząc w niej potencjał w Mocy, wzięła ją na swoją uczennicę. W to wszystko wplątany jest były Jedi, Baylan Skoll, wraz ze swoją podopieczną, Shin Hati. Wpierw uwalniają z republikańskich więzów Morgan Elsbeth, aby wraz z nią odnaleźć mapę na Perideę, pradawną planetę, z której pochodzą Siostry Nocy.
Gwiezdne wojny: Ahsoka dzięki temu wszystkiemu wprowadza fabułę, która intryguje już na samym początku, serwując przy tym wiele fabularnych niedociągnięć. Stawia pytania, nieraz pobieżnie odpowiadając, innym razem zostawiając odpowiedź na drugi sezon albo zapowiedziany film Dave’a Filoniego. Kapelusznik już tutaj sprawdza się idealnie, zakładając rzecz jasna, że ktoś lubi Wojny klonów i inne pomysły, na które ten wcześniej już wpadł. Ahsoka bowiem to świetne poszerzenie uniwersum, o nowe motywy, miejsca i planety, oddane przez bogate scenografie.
Filoniemu jednak brakuje także subtelności, co pokazał już na samym początku swojej przygody z Gwiezdnymi wojnami. Wojny klonów już wprowadzały motywy powyrywane z filmów Kurosawy lub Godzilli. Tutaj wiecznie powracają elementy znane z Planety skarbów lub nawet Władcy Pierścieni. Jedna scenografia ewidentnie wzorowana jest na Minas Tirith, a dwa wielkie posągi to gwiezdno-wojenny odpowiednik Argonath. Istotna fabularnie mapa wygląda dosłownie jak wyciągnięta z Planety skarbów, już nie mówiąc o niemalże identycznej wizualizacji.
Dave Filoni troszczy się o Ahsokę jak o jajko, wiedząc, na co może sobie pozwolić w trakcie kreowania świata. On sam kocha ten świat, znając go dogłębnie, nawet jeśli już w 2008 nieraz zmieniał pewne podwaliny. Tak jest i tutaj. Filoni wraca do elementów, które utworzył na potrzeby swoich dwóch seriali animowanych. Niestety, nie raz sam się gubi w tym, co już utworzył, jak chociażby przy motywie nowych Sióstr Nocy, który z pewnością wymaga wielu dopowiedzeń.
Gwiezdne wojny: Ahsoka już sama w sobie zapowiadała się festiwalem powrotów, co ponownie skłaniało do mieszanych odczuć jeszcze przed premierą. O ile sam fan service nie jest zły, w momencie kiedy scenariusz nie bazuje na znanych postaciach, miejscach, czy motywach, a jedynie wprowadza je jako dodatek do ogólnej fabuły, tak Mandalorianin już przy drugim sezonie nieco wyłożył się na tym założeniu. W rezultacie dostaliśmy festiwal powrotów i miałkiej fabuły. Całe szczęście mogę co innego powiedzieć na temat Ahsoki.
Oczywiste jest, że poza Sabine, Herą, czy Thrawnem, serial zaoferuje nam wiele innych postaci, a dokładniej mowa tu chociażby o wizji Anakina w piątym odcinku, skądinąd najlepszym. Ahsoka spotyka Świecie Między Światami swojego nieżyjącego już mistrza, który daje jej ostatnią lekcję, przypominając jej kilka z ważniejszych w jej życiu wydarzeń, rozgrywających się za czasów Wojen klonów. Dzięki temu widzimy nie tylko Haydena Christensena w swoim wojennym pancerzu, ale także i młodą Ahsokę, idealnie odtworzoną na realia filmu aktorskiego. Sam aktor odkupuje się po prequelach, mając przy tym niewielką rolę. Ahsoka z kolei potrzebowała zaledwie kilku dobrze sfilmowanych ujęć, aby oddać na jej postać traumę, jaką przeżyła w trakcie Wojny. Coś, czego zabrakło niegdyś serialowi animowanemu.
Aktorzy idealnie oddają ducha animacji, z Natashą Liu Bordizzo na czele. Jej Sabine jest idealnym odzwierciedleniem tego, co widzieliśmy w Rebeliantach. Największy zarzut, jaki mogę mieć do niej, polega na tym, że mija blisko 14 lat od wydarzeń z finałowego sezonu. Ta jednak nie zachowuje się tak, jak na swój wiek przystało. Jest nazbyt buntownicza i podważa zdanie innych. Pasowałoby to do postaci nastoletniej, nie trzydziestoletniej, doświadczonej Mandalorianki. Tutaj Filoni zapewne zapomniał o czasie, jaki minął od Rebeliantów.
Jestem w stanie także zaakceptować samą Rosario Dawson w tej roli. Z początku wykreowała inną Ahsokę, co widać było nawet w dedykowanym jej serialu. Piąty odcinek wszystko zmienił. Ponadto charakteryzacja także się poprawiła, w stosunku do tego, co dał nam Mandalorianin.
Temu wszystkiemu kwituje muzyka, którą skomponował Kevin Kiner. Jest to w dużej mierze mariaż tego, co zaproponował już w ramach poprzednich seriali animowanych, z naciskiem na motyw Ahsoki, Sabine i Thrawna. Napisał także kilka kolejnych nut, wręcz wyciągniętych z kina samurajskiego, co z jednej strony sprawia, że miło słucha się tego w odcinku lub w tle, ale i także odbiera serialowi resztek subtelności.
Gwiezdne wojny: Ahsoka to pozytywne zaskoczenie. Jest to serial lepszy od Mandalorianina, czy Kenobiego, nie dorównując oczywiście Andorowi. Cały pierwszy sezon trzymał w napięciu, pomimo spadkowego tempa i mało subtelnych nawiązań. Liczę, że kolejny sezon powstanie, choć obawą jest to, że wszystko, co obejrzeliśmy prowadzi do filmu Filoniego. Jeśli serial nie dostanie przynajmniej jeszcze jednego sezonu, zakończenie straci na znaczeniu, a będzie jedynie kolejnym, na lata rozwalonym cliffhangerem, czego nikt nie chce.
Wszystkie odcinki serialu Gwiezdne Wojny: Ahsoka są dostępne na Disney+.