Chociaż dzisiaj Igrzyska śmierci są już nieco zapomniane, swego czasu odnosiły ogromne sukcesy. Cykl filmów bazujących na książkach Suzanne Collins to jedna z najbardziej dochodowych marek studia Lionsgate, która w latach 2012-2015 podbiła serca widzów i była najbardziej rozpoznawalną serią young adult. Później sukces Igrzysk śmierci próbowały powtórzyć jeszcze inne filmy, takie jak Niezgodna, Więzień labiryntu czy Mroczne umysły, ale już nigdy nie udało się to w tak dużej skali. Nic więc dziwnego, że kiedy w 2020 Suzanne Collins wydała Igrzyska śmierci: Balladę ptaków i węży, prequel oryginalnej trylogii, Lionsgate od razu zdecydowało się na jej adaptację. Projekt mógł budzić sporo obaw, biorąc pod uwagę, że książka wydawała się trudna do przeniesienia na wielki ekran. Ku zaskoczeniu wszystkich film okazał się jednak naprawdę udany, może i najlepszy w całej serii.
Igrzyska śmierci: Ballada ptaków i węży rozgrywają się wiele lat przed fabułą oryginalnej trylogii. Głównym bohaterem jest Coriolanus Snow, uczeń prestiżowej szkoły w Kapitolu, pochodzący ze znanej, lecz dziś już biednej rodziny. Jako że zbliżają się 10. Głodowe Igrzyska, chłopak zostaje mentorem jednego z trybutów, którzy będą walczyć o życie na arenie. Pod jego opiekę trafia Lucy Gray Baird z Dystryktu 12, która nie ma dużych szans na zwycięstwo, ale zaczyna zaskarbiać sobie sympatię widzów.
Kiedy twórcy stanęli przed dość ciężkim zadaniem przeniesienia na ekran skomplikowanej, długiej książki Suzanne Collins, podjęli dobrą, logiczną decyzję – nakręcili bardzo wierną, dokładną adaptację. W filmowej Balladzie ptaków i węży pojawiają się właściwie wszystkie wątki z powieści. Produkcja ma nawet ten sam podział na trzy części, który zaznaczany jest przez wyświetlane na ekranie plansze. Nowe Igrzyska śmierci to również najdłuższa odsłona cyklu, bo trwająca aż 157 minut. Decyzja ta ma sens, biorąc pod uwagę długość powieści Collins. Film nawet z takim runtime’em ma szybkie tempo i łatwo wyobrazić sobie, jak nieznośny byłby, gdyby go skrócono.
Ballada ptaków i węży jest lepsza od poprzednich części z kilku różnych powodów. Przede wszystkim to dużo dojrzalszy, mroczniejszy film. Francis Lawrence stawia dużo większy nacisk na zniszczony po wojnie świat i panujące w nim podziały społeczne. W historii Katniss oglądaliśmy już całkowitą, ustanowioną dystopię, w prequelu dopiero jej początki. Kapitol nie jest jeszcze rajem dla bogaczy, to odbudowująca się stolica, przypominająca nieco powojenny Berlin. Szara, smutna, pełna planów budowy. Ballada ptaków i węży ma też tę zaletę, że nie tylko nastolatkowie są jej grupą odbiorczą. Wątek miłosny, tak ckliwy i męczący w Igrzyskach śmierci, tutaj nie ma wielkiego znaczenia. Oczywiście romans się pojawia, ale nie jest główną częścią historii, a raczej elementem drogi Snowa. Nie jest też typowo młodzieżowy, nie znajdziemy w nim żadnych irytujących trójkątów miłosnych. Właśnie to sprawia, że nowemu filmowi szansę powinni dać także ci, którzy przeważnie nie przepadają za dystopijnym young adult.
Podoba mi się także, jak twórcy podeszli do samych Głodowych Igrzysk. Przede wszystkim nie są one jeszcze tak wystawne i rozbudowane jak w oryginalnej trylogii. Ma to oczywiście sens, biorąc pod uwagę, że oglądamy dopiero ich dziesiątą edycję, a organizatorzy dopiero uczą się, w jaki sposób powinny wyglądać i jaki tak właściwie jest ich cel. Igrzyska trwają więc krótko, rozgrywają się na małej przestrzeni rozwalonej areny. Nie są one też kluczową częścią fabuły Ballady ptaków i węży. Udało się połączyć perspektywę Coriolanusa i Lucy Gray. Sprawia to, że walki na arenie rzeczywiście są angażujące i ogląda się je świetnie. Nie ma już dłużyzn, które znamy z pierwszych filmów, jest za to sporo pomysłowości.
Niestety, Igrzyska śmierci: Ballada ptaków i węży ma jeden problem, którego się obawiałem. Chodzi mianowicie o postać Coriolanusa Snowa. Ci, którzy znają oryginalną trylogię, wiedzą, że ma on w przyszłości zostać prezydentem całego Panem, antagonistą głównego cyklu. W swoim prequelu Collins przedstawiła go jako niejednoznacznego, wewnętrznie skonfliktowanego młodzieńca, który staje przed ogromnym dylematem. Nie wie, czy powinien stanąć po stronie rebeliantów, uciśnionych mieszkańców dystryktów, czy raczej udawać bogacza i wspinać się po szczeblach politycznej kariery w Kapitolu. Właśnie to czyniło jego wewnętrzne przemyślenia tak ciekawymi, pozwalało wciągnąć się w historię. Tymczasem kiedy w filmie nie zostajemy wpuszczeni do umysłu Coriolanusa, nagle okazuje się on być zupełnie nijaką postacią. Jego decyzje wydają się losowe; przemiana i ostateczny wybór nie mają sensu. Snow robi dokładnie to, czego oczekuje od niego fabuła, nie jest u Lawrence’a bohaterem z krwi i kości. Nie pomaga też to, że Tom Blyth, chociaż niezły, ginie gdzieś wśród dużo bardziej wyrazistych postaci drugoplanowych. Brakuje mu jakiejś subtelnie zaznaczonej charyzmy, czegoś, co pozwoliłoby nam zrozumieć, czemu to właśnie ten cichy młodzieniec ma odnieść tak znaczący, polityczny sukces.
Jeśli chodzi o resztę obsady, jest raczej dobrze. Rachel Zegler wypada lepiej niż w West Side Story i Shazamie! 2. Lucy Gray jest energiczna, radzi sobie w blasku kamer. Jest ludową artystką i naturalnie przychodzi jej zdobywanie uwagi widzów. Zegler może nie zachwyca w żadnych scenach, ale jest wyrazista i wiarygodna, a jej piosenki wypadają w filmie bardzo dobrze. Najdziwniej z całej obsady wypada Viola Davis, która wcieliła się w postać Volumni Gaul, złowieszczej organizatorki Głodowych Igrzysk. To rola bardzo przerysowana, tak naprawdę wnosząca do Ballady ptaków i węży głównie złowieszczą atmosferę. Szkoda tylko, że Gaul scenariuszowo jest tak jednowymiarowa, a szarżująca Davis to jedyny sposób, by widz ją zapamiętał. Lepszy i bardziej wyważony jest występ Petera Dinklage’a. Aktor wcielił się w jedną z najciekawszych postaci filmu. Udało mu się dobrze oddać tragedię Caski Highbottoma i to, z czego wynika jego zblazowanie. Reszta obsady jest po prostu w porządku. Jason Schwartzman jest niezły jako komentujący igrzyska komediant, ale to powtórka z lepszej roli Stanleya Tucciego w pierwszej trylogii. Natomiast Hunter Schafer nie miała wiele do grania i wypadła nijako w płaskiej roli.
Wizualnie Igrzyska śmierci: Ballada ptaków i węży są całkiem dobre. W filmie nie ma dużo akcji, ale jeśli już się pojawia, ciężko jej cokolwiek zarzucić. Kapitol wygląda dobrze, polskich widzów może ucieszyć, że arenę, na której odbywają się 10. Głodowe Igrzyska, odgrywa wrocławska Hala Stulecia. Nieźle udało się też oddać robotniczy Dystrykt 12, łączący w sobie ludowe wierzenia i górniczą pracę. Mimo wszystko szkoda, że Lawrence przez szybkie tempo nie miał odrobinę więcej czasu na pokazanie widzom świata Panem zaraz po wojnie.
Igrzyska śmierci: Ballada ptaków i węży wbrew moim obawom okazały się naprawdę udanym blockbusterem i najbardziej udaną częścią cyklu. To sprawnie poprowadzona historia, które może spodobać się nawet tym, którzy nie lubili oryginalnej serii z Jennifer Lawrence. Pomimo prawie trzech godzin, film nie ma dłużyzn, jest szybki, angażujący od początku do końca. Wreszcie w świecie Igrzysk śmierci udało się stworzyć dojrzalszą, mroczniejszą opowieść, unikając tandetnych romansów, nie skupiając się tylko na walkach na arenie. Produkcja oczywiście dalej ma swoje problemy. Główny bohater wypada średnio, bo twórcom nie udało się przenieść warstwy psychologicznej z książki. Jednak to nadal dużo lepsza adaptacja, niż można było przypuszczać. Mimo przeciwności, książkę Suzanne Collins udało się przenieść na wielki ekran w odpowiedni, przyzwoity sposób.