Za duzi na bajki – recenzja filmu „Screamboat. Krwawa mysz”

Stanisław Sobczyk09 kwietnia 2025 19:00
Za duzi na bajki – recenzja filmu „Screamboat. Krwawa mysz”

Czy nam się to podoba czy nie, musimy się pogodzić z tym, że horrory o kultowych, animowanych bohaterach stały się dziś dla niszowych producentów i pozbawionych talentu reżyserów żyłką złota. W końcu wiadomo, że słaby film o wymyślonym mordercy zarobi mniej niż słaby film, w którym zabijać będzie Kubuś Puchatek, Myszka Miki czy Pinokio. Pierwszym tego typu projektem, który przebił się do mainstreamu był Puchatek: Krew i miód, który kosztując zaledwie 100 tysięcy dolarów zarobił ponad 7 milionów, dzięki czemu jego kontynuacja kosztowała już 10 razy więcej, także odnosząc finansowy sukces. Ten wynik odbił się echem w branży, więc twórcy szybko zabrali się za kilka kolejnych projektów i już niedługo ujrzymy ich efekty w postaci całego uniwersum o demonicznych postaciach, które trafiły do domeny publicznej. Oczywiście wszystkie te filmy, podobnie jak Puchatki, będą zapewne fatalne, ale co to obchodzi twórców, kiedy się sprzedają? Podczas gdy Rhys Frake-Waterfield rozwija swoje Poohniverse, na horyzoncie pojawiła się kolejna kultowa postać, którą twórcy taniego kina grozy mogli spieniężyć. Do domeny publicznej trafiła Myszka Miki, a w zasadzie jej pierwotna wersja, Steamboat Willie pochodzący z krótkometrażowej animacji Walta Disneya z 1928 roku. Na horror o ikonie studia Disney nie trzeba była czekać długo, bo Screamboat. Krwawa mysz trafia do kin zaledwie rok po tym wydarzeniu, a odpowiadają za niego już nie losowi twórcy, a część z producentów serii Terrifier i ich studio Fuzz on the Lens Productions. Czy jest równie źle, jak przy Puchatku?

Pewnej spokojnej nocy grupa pasażerów jak zwykle wsiada na nowojorski prom płynący standardową trasą z Manhattanu na Staten Island. Niedługo odkryją, że wraz z nimi na statku znalazła się niebezpieczna, zmutowana mysz, która zrobi wszystko, by zamordować wszystkich pasażerów.

fot. Screamboat. Krwawa mysz, reż. Steven LaMorte, dystrybucja Monolith Films

Żeby oddać twórcom sprawiedliwość trzeba im przyznać, że sam pomysł na film nie jest tak fatalny, jakby się mogło zdawać. Oczywiście, idea uczynienia Myszki Miki psychopatycznym mordercą jest idiotyczna i skrajnie leniwa, ale już idea slashera rozgrywającego się w całości na promie na Staten Island wcale nie. Z tak ciekawą, ograniczoną przestrzenią i specyficznym klimatem pełnego dziwaków Nowego Jorku jakiś utalentowany reżyser mógłby zrobić coś naprawdę przyzwoitego. I właśnie za to ekipie pracującej przy Screamboat. Krwawej myszy należy się drobny plus, bo nie poszli w pełni na łatwiznę, tak jak Rhys Frake-Waterfield w Puchatku: Krew i miód. Niestety, nienajgorszy koncept nie czyni jeszcze filmu dobrym, szczególnie, gdy jest zrealizowany tak marnie jak tutaj. Twórcy bazują na banalnych schematach slashera, rzadko kiedy stosując jakiekolwiek zaskakujące rozwiązanie. Widzowie mogą bez problemu zgadywać, która z postaci zginie następna i w jaki sposób. Przy okazji, o ile przy elementach horroru można jeszcze dyskutować o ich jakości, tak wszystkie wątki dramatyczne wypadają fatalnie. Każdy bohater to archetyp z pojedynczymi cechami charakteru, do tego odgrywany na tyle źle, że trudno uwierzyć w jego motywacje i emocje.

Dodatkowo Screamboat. Krwawa mysz ma ten sam problem co wszystkie inne tego typu produkcje – bardzo niski budżet. Widać, że w tym przypadku większość pieniędzy poszła na samą postać Williego (dzięki czemu ten wygląda przynajmniej lepiej niż Puchatek w gumowej masce z pierwszej Krwi i miodu), ale poza tym elementem wszystko jest całkowicie amatorskie – i mowa tu o amatorszczyźnie na poziomie najtańszych filmów grozy trafiających bezpośrednio na VOD. Niski budżet nie zawsze stanowi przeszkodę, są utalentowani twórcy, którzy potrafią mimo tego ograniczenia tworzyć naprawdę świetne horrory. W ten sposób powstawały przecież TerrifierDziwak czy Skinamarink i potrafiły zachwycać wielu widzów. Tego samego nie można jednak powiedzieć o Screamboat, bo tutaj nie działają najprostsze rzeczy i śmiem twierdzić, że nie zawsze jest to tylko kwestia niskiego budżetu, ale i niekompetencji całej ekipy. Wystarczy zauważyć, że w filmie nie działają już takie elementy jak dźwięk, konsekwencja ujęć czy podstawowe zasady montażu. Regularnie zdarzają się sceny, w których muzyka zagłusza słowa wypowiadane przez bohaterów. Są też momenty będące w zasadzie zlepkami losowych ujęć, które niewiele mają wspólnego z fabułą. Wreszcie zaburzona jest nawet sama oś czasu. Bohaterowie pojawiają się znikąd, występują dziwne przeskoki, a to przeszkadza choćby w zrozumieniu tego, która postać już zmarła, a która jeszcze żyje, co w przypadku slashera powinno być podstawą. Wydaje mi się, że film spokojnie dałoby się przemontować tak, żeby całość była jaśniejsza i nie popełniała tak wielu rażących błędów. Nie pomagają także aktorzy, każdy poza odgrywającym rolę Williego Davidem Howardem Thorntonem są fatalni. Sztywni, niewiarygodni, wypowiadający swoje kwestie tak, jakby czytali je z kartki po raz pierwszy w życiu. To jest poziom porównywalny do Birdemica. I w tym właśnie tkwi największy problem Screamboat. Krwawej myszy. Bo nawet jeśli można znaleźć tu jakieś obiecujące pomysły, to wszystkie są zrealizowane w tak amatorski, nieumiejętny sposób, że ciężko je doceniać.

Jest jeden element filmu, który naprawdę mi się podobał i który mógłby nawet uzasadniać powstanie filmu. Mowa tu o elementach humorystycznych, które są powiązane z postacią Steamboat Williego. Podczas gdy twórcy Puchatka: Krwi i miodu zrobili po prostu standardowy, nudny slasher, w którym mordercę z kultową postacią z bajek łączył tylko wygląd, w Screamboat. Krwawej myszy jest próba nadania antagoniście cech oryginalnej Myszki Miki. Willie nie ma być tylko prostym zagrożeniem, ale zabójcą żywcem wyrwanym z kreskówki. Dlatego kiedy zabija, robi to w głupkowaty, często wręcz slapstickowy sposób. Chodzi po statku gwiżdżąc znane melodie, stara się wykorzystywać różne dziwne narzędzia i stroi sobie przy tym żarty. Takie połączenie infantylności z krwawymi, sprośnymi elementami otoczenia ma swój urok. Jest w filmie kilka naprawdę dobrych scen morderstw, które działają właśnie dlatego, że nie traktują się na poważnie. Nie boją się wykorzystywać stricte kreskówkowych rozwiązań i komedii opartej na slapsticku. Oczywiście te momenty to tylko część całego gore, a dużo jest też zabójstw nudnych, wyglądających tanio. Jednak te kilka scen, w których twórcy odpięli wrotki i poszli w absurd pozostają najlepszą częścią całej produkcji.

fot. Screamboat. Krwawa mysz, reż. Steven LaMorte, dystrybucja Monolith Films

Pójście w taką przerysowaną, slapstickową konwencję tłumaczy też obsadzenie w roli Steamboat Williego Davida Howarda Thorntona, znanego przede wszystkim z wcielania się w postać klauna Arta w cyklu Terrifier. Kilka miesięcy temu aktor odwiedził Polskę przy okazji premiery Terrifiera 3 i powiedział wtedy, że w swojej pracy bardzo lubi lączyć komedię z horrorem, inspirując się nie tylko klasykami kina grozy, ale i słynnymi aktorami z okresu kina niemego, takimi jak Buster Keaton czy Harold Lloyd. Z takim warsztatem nadaje się więc świetnie do roli demonicznej myszki z kreskówki. Podczas gdy reszta obsady ma problem z wypowiadaniem prostych linii dialogowych, Thornton bawi się świetnie, szalejąc, gestykulując i strojąc dziwne miny. Aktor jest w swoim żywiole, rewelacyjnie odnajdując się w fizycznej komedii i aż szkoda, że za kamerą nie stanął jakiś sensowny reżyser, bo z lepszym materiałem ta rola mogłaby być jeszcze lepsza.

Na koniec pozostaje istotne pytanie: czy taka formuła horroru ma w ogóle sens? Moim zdaniem z co najmniej kilku względów nie. Wszystkie slashery opowiadające o kultowych, bajkowych postaciach, które przeszły do domeny publicznej to pójście na łatwiznę i cyniczne żerowanie na znanych markach. Próba wzbudzenia najprostszych emocji u widzów, którzy poznając bohatera z dzieciństwa może wybiorą się do kina, by zobaczyć jego krwawą wersję. Gdyby nie rozpoznawalność Puchatka czy Myszki Miki, horrory o nich nigdy nie przebiłyby się do szerokiej widowni, bo same w sobie są po prostu marne. Doklejanie do swoich nędznych slasherów ikon Disneya to desperacka próba zarobienia pieniędzy i nawet jeśli tym filmom zdarzają się lepsze elementy, całościowo nie sposób traktować ich na poważnie. W przypadku Screamboat. Krwawej myszy ciężko byłoby bronić nawet tych sensownych decyzji twórców, bo przecież slasher na promie czy slapstickowy morderca sprawdziłyby się dobrze, nawet gdyby głównym bohaterem nie był Steamboat Willie. Zresztą kino cały czas pokazuje nam, że mamy jeszcze miejsce na nowe ikony slasherów. Takie produkcje jak Terrifier udowadniają, że nawet dysponując ograniczonym budżetem i tworząc postać mordercy od zera, można się przebić do mainstreamu. I potrzebna do tego nie jest wcale dojna krowa w postaci Myszki Miki, ale zwykły talent i kreatywność.

Screamboat. Krwawa mysz to tani, amatorski horror z kilkoma niezłymi pomysłami, o którym nikt nie mówiłby, gdyby jego głównym bohaterem nie była Myszka Miki. To z pewnością lepsze podejście do tematu niż Puchatek: Krew i miód, ale nadal sam w sobie marny slasher, w którym leżą najbardziej podstawowe elementy. Bo cóż z tego, że raz na jakiś czas pojawi się jakaś udana, zabawna scena, skoro przez większość czasu widzowie muszą się męczyć z fatalnym aktorstwem, nudną fabułą i tragiczną realizacją. Chciałbym, żeby trend na horrory o kultowych postaciach z domeny publicznej się skończył, ale obawiam się, że biorąc pod uwagę ostatnie sukcesy wszystkich tych produkcji, najgorsze jeszcze przed nami. Zaraz zaleją nas sequele Puchatka i Screamboat, produkcje o kolejnych ikonach Disneya już powstają. Kiedy skończy się ta leniwa moda?

Screamboat. Krawą mysz można oglądać w polskich kinach od 4 kwietnia.

Jeśli podoba się Wam nasza praca oraz działalność i chcecie nas wesprzeć, możecie nam postawić wirtualną kawę. To nam bardzo pomoże w rozwoju!Postaw mi kawę na buycoffee.to