Safdie – to nazwisko w świecie kina niezależnego przewija się już od kilkunastu lat, ale dopiero w 2019 roku przebiło się do masowej świadomości. Wtedy to na ekrany kin trafiły Nieoszlifowane diamenty, jeden z najlepszych, amerykańskich filmów dekady, za którym stali bracia Josh i Benny. Po dziele, które otworzyło młodym twórcom szereg nowych możliwości i budżetów, wszyscy czekali na kolejny film Safdiech. Tymczasem drogi braci się rozeszły i każdy z nich rozpoczął pracę nad własnymi projektami. Josh pozostawał nieobecny przez kilka lat, by wreszcie nakręcić Wielkiego Marty’ego, który właśnie zadebiutował na festiwalu w Nowym Jorku, a na ekrany polskich kin trafi w styczniu 2026. Tymczasem Benny zaczął pojawiać się jako aktor w takich produkcjach, jak Licorice Pizza, Oppenheimer czy Obi-Wan Kenobi i nakręcił własny film. Smashing Machine, podobnie jak Wielki Marty, ujrzało światło dzienne w tym roku, debiutując w konkursie głównym festiwalu w Wenecji, gdzie zdobyło nagrodę za najlepszą reżyserię. Czy nowy film Safdiego może się równać z poprzednimi dokonaniami twórcy?
Smashing Machine obejmuje akcją kilka lat na przełomie XX i XXI wieku, przyglądając się karierze Marka Kerra. Zawodnik MMA mierzy się z najtrudniejszym okresem w życiu, przeżywając kryzys w związku, będąc uzależnionym od opioidów i musząc przygotować się do najtrudniejszej, najistotniejszej walki w życiu.
Smashing Machine od początku wydawało się specyficznym projektem, nie do końca zgodnym z wcześniejszymi pracami Safdiech. Już przy pierwszych zapowiedziach to Wielki Marty określany był mianem spadkobiercy Nieoszlifowanych diamentów i Good Time, a do projektu Benny’ego podchodzono jako do tego gorszego, mniej ciekawego z filmów braci. Zresztą nawet zwiastun do Smashing Machine zapowiadał standardową, skrojoną pod Oscary biografię, czyli ostatnie czego można by oczekiwać po tak wyrazistym twórcy. Jak więc w końcu jest, czy Safdie rzeczywiście nakręcił skrajnie bezpieczny film środka, czy może wszystkie materiały promocyjne były zmyłką? Odpowiedź wcale nie jest taka oczywista.
Trudno dobrze to wyjaśnić, ale Smashing Machine to w pewnym sensie film wewnętrznie sprzeczny, będący równocześnie standardową biografią i swoistą antybiografią. Z jednej strony Safdie trzyma się scenariuszowego szkieletu standardowego dla produkcji o ikonach sportu. Z drugiej stanowczo odcina się od hollywoodzkiej widowiskowości, z jaką przeważnie kojarzą się tego typu produkcje. Jego film jest zaskakująco wyciszony i wolny. Reżyser celowo ogranicza najmocniejsze emocjonalnie sceny do minimum. Przykłada wagę nie tylko do sekwencji walk, ale i momentów z codziennego życia Kerra, w których ten nie robi właściwie nic ciekawego. Gdy Safdie sięga po tak dramatyczne elementy życia sportowca jak przedawkowanie, przeprowadza je praktycznie poza ekranem, nie chcąc z nich robić sensacji czy budować swojej narracji wokół szantażu emocjonalnego.
Decyzja, żeby tak wyraźnie odciąć się od stylistyki i rozwiązań charakterystycznych dla kina sportowego i biografii jest bardzo ciekawa. Opowiadając o Kerrze, Safdie wcale nie ma potrzeby zaznaczać jego wyjątkowości. Oczywiście, mówi o nim jako o sportowcu znaczącym dla rozwoju MMA, ale nie odnoszącym gigantycznych sukcesów czy rewolucyjnym. Jest zainteresowany człowiekiem i jego przyziemnymi problemami, a nie herosem oktagonu, który pokonuje wszystkich na swojej drodze. Właśnie dlatego w tak wielu miejscach Smashing Machine jest nakręcony jak przyziemny dramat rodzinny, a nie oscarowa biografia i właśnie dlatego cała historia zaczyna się dopiero wtedy, kiedy Mark zaczyna przegrywać. To też dzięki temu w filmie rzeczywiście czuje się reżyserską rękę Benny’ego. Długie sceny w domu Kerra czy walki nakręcone tak, że nie czuć w nich żadnej stawki są najlepszym dowodem umiejętności twórcy. Wyraźnie odcinają się od tego, do czego przyzwyczaiło nas do tej pory Hollywood. Kiedy Mark denerwuje się na dziewczynę, Safdie nie wpycha mu w usta długich monologów, a zamiast tego jego bohater przeżywa krótki emocjonalny wybuch i zaraz opuszcza przestrzeń kadru. Gdy przegrywa walkę, nie musi roznosić szatni w przypływie szału, a zamiast tego po prostu siedzi w ciszy w depresyjnym nastroju. Reżyser nie traktuje widza jak idioty, nie zarzuca go emocjonalnymi scenami, zamiast tego pozwalając mu samemu ocenić i zinterpretować enigmatyczne zachowanie protagonisty.
Choć uważam samo podejście Safdiego za ciekawe i świeże w odniesieniu do tego, jak wygląda obecnie w Hollywood większość biografii, nie zmienia to faktu, że trudno mi się Smashing Machine zachwycać. Po części dlatego, że to po prostu nie jest szczególnie ambitny projekt. Oczywiście, jest solidnie zrobiony i świetny reżysersko, ale tematycznie i narracyjnie to nadal bezpieczny biopic. Choć Safdie celowo unika wszelkiej widowiskowości i szantażu emocjonalnego, scenariuszowo nadal trzyma się prostego schematu. Takie wątki, jak uzależnienie od leków przeciwbólowych, przyjaźń z drugim zawodnikiem czy toksyczny związek przewijają się w większości filmów sportowych, a co gorsze reżyser nie ma nic nowego do powiedzenia w żadnym z tych obszarów. Przez to też, choć Smashing Machine można lubić czy doceniać, często film wypada po prostu nudno. A w porównaniu z innymi dziełami o podobnej tematyce, takimi jak ostatni Bracia ze stali Seana Durkina, obraz Safdiego prezentuje się dość blado i nie ma wiele do zaoferowania.
Już przy poprzednich filmach braciom Safdie udawało się pomóc aktorom, których kariery stawały w martwym punkcie. Good Time otworzyło Robertowi Pattinsonowi okno na rozwój, kiedy Josh i Benny zaoferowali mu jedną z pierwszych, ambitniejszych ról. Nieoszlifowane diamenty udowodniły wszystkim niedowiarkom, jak rewelacyjnym aktorem jest Adam Sandler, pokazując, że stać go na znacznie więcej niż durne występy w kiczowatych komediach. W Smashing Machine kolejny aktor ma szansę, by odmienić karierę. Dwayne „The Rock” Johnson – kiedyś wrestler, dziś kojarzony przede wszystkim ze wszystkim co złe we współczesnym Hollywood, bez przerwy grający kiepskie role w bezpłciowych akcyjniakach spod szyldu największych wytwórni – wreszcie dostał poważną, dramatyczną rolę. Aktor otrzymaną szansę zdecydowanie wykorzystał, bo kreacja Marka Kerra to bez wątpienia jeden z najlepszych – jeśli nie po prostu najlepszy – występ w całym jego dorobku. Przed seansem obawiałem się trochę, że cała rola Johnsona będzie wykalkulowana pod Oscara i w całości będzie opierała się na spektakularnych wybuchach gniewu i podniosłych monologach. Na szczęście Safdie unika tak banalnych rozwiązań i kreuje postać w znacznie bardziej wyważony sposób.
„The Rock” jest w Smashing Machine zaskakująco subtelny, jego Kerr nie jest wybuchowy, to człowiek opanowany, który większość emocji tłumi w sobie. Kiedy jest zdenerwowany, tylko w skrajnych sytuacjach objawia to destrukcją, przez większość czasu po prostu siedząc w złym nastroju czy odpowiadając półsłówkami na zadawane mu pytania. Cały żal ukrywa pod pozą miłego gościa z UFC, którym jest na co dzień. Dysonans można dostrzec już w pierwszej scenie filmu, kiedy sekwencje, w których Johnson dewastuje swoich przeciwników, są zestawione z jego spokojnym, wyważonym wywiadem. Kerr nie nienawidzi swoich przeciwników, reprezentując stricte sportowe podejście. Przez większość czasu jest po prostu sympatyczny, bez problemu możemy mu współczuć, czy go polubić. Nawet wtedy, kiedy kłóci się z dziewczyną, jesteśmy go w stanie rozumieć, bo nie próbuje przerzucać na nią swoich negatywnych emocji. Całkiem poruszające są też te momenty, w których bohater pokazuje swoje uczucia, nie niszcząc wszystkiego, co stanie na jego drodze, ale płacząc. Budując taki portret Kerra, Safdie i Johnson zrywają ze stereotypem agresywnego zapaśnika, który przelewa negatywne emocje na ring. Budują postać wrażliwą, smutną, która pomimo gigantycznych mięśni i doświadczenia w biciu ludzi, jest zwykłym, czułym człowiekiem, który czasem nie radzi sobie z presją i stawianymi przed nim wyzwaniami. W tym kontekście nawet sam tytuł – Smashing Machine – wydaje się wyjątkowo ironiczny. To bardzo dobrze, że Johnsonowi udało się wreszcie zerwać z metką badassa z Hollywood i kiczowatego złola z wrestlingu. Dostał rolę, która pozwoliła mu na zaprezentowanie dużo bardziej wyważonej, niejednoznacznej strony i wykorzystał ją świetnie. To właśnie w tym projekcie „The Rock” staje się wreszcie prawdziwym aktorem, a nie tylko znaną twarzą.
Smashing Machine ma też bardzo dobry drugi plan. Ciekawie wypada Emily Blunt, wcielająca się w dziewczynę Kerra, Dawn. Jej postać na początku wydaje się standardową, głupią Amerykanką, kręcącą się wokół popularnego sportowca. Nawet jej makijaż i ubiór sugerują taką interpretację. Z czasem zaczynamy jednak dostrzegać w Dawn człowieka. Osobę, która stoi przed niezwykle trudnym wyzwaniem i próbuje wspierać chłopaka, pomimo jego ciągłych zmian nastroju i osobistych problemów. Za każdym razem, gdy między partnerami dochodzi do kłótni, rozumiemy jej racje i podejście do sprawy. Jest niestabilna, ale jej intencje i wyrzuty względem Marka pozostają w pełni uzasadnione. Blunt wypada o tyle dobrze, że to rola, która kompletnie odbiega od jej standardowego emploi i pozwala na pokazanie nowych, aktorskich umiejętności. Zaskakująco nieźle poradził też sobie Ryan Bader, który na co dzień jest zawodnikiem MMA, a występ w Smashing Machine stanowi dla niego filmowy debiut. Wcielając się w Marka Colemana, wykreował empatyczną, sympatyczną postać, która z jednej strony jest odbiciem i wsparciem Kerra, a z drugiej w wielu aspektach kompletnie się od niego różni.
Realizacyjnie Smashing Machine jest bardzo dobre. Znajdziemy w nim wiele ciekawie nakręconych scen, wykorzystujących estetykę z przełomu wieków. Interesująco wyglądają też same walki, stylistycznie kompletnie odcinające się od tego, do czego przyzwyczaiło nas hollywoodzkie kino sportowe. Doceniam również ścieżkę dźwiękową, która w interesujący sposób wykorzystuje wiele hitów z okresu, w którym rozgrywa się akcja filmu. Podoba mi się też pomysł, by podkładem dla sekwencji treningowej, mocno inspirowanej serią Rocky, było My Way Franka Sinatry.
Smashing Machine to projekt dziwny. Z jednej strony odbiegający od wcześniejszych dokonań Safdiech, stawiający na gatunek, konwencję i zakres tematyczny, po które twórcy dotychczas nie sięgali. Z drugiej przesiąknięty stylem Benny’ego, reżysersko imponujący i niezwykle sprawny. Doceniam tu bardzo wiele elementów, lubię zerwanie ze standardową ikonografią hollywoodzkich biopiców. Safdiemu i Johnsonowi udało się wykreować naprawdę interesującą postać i poświęcić cały film Kerrowi jako człowiekowi, a nie tylko sportowcowi ważnemu w świecie MMA. W swoich wyciszonych, powolnych momentach, Smashing Machine potrafi być świetne. Równocześnie to też projekt nieszczególnie ambitny, trochę zawodzący tym, jak niewiele wnosi do tematu i jak bezpiecznie trzyma się prostej, biograficznej konwencji. Safdie z pewnością podjął się interesującej próby, ale rozczarowuje mnie, że w jej wyniku powstał film tylko dobry, poziomem znacznie odbiegający od wcześniejszych dokonań twórcy.
Smashing Machine trafi na ekrany kin 17 października. 24 października o 12:30 wokół filmu odbędzie się DKF Immersja podczas 16. Festiwalu Kamera Akcja.