Nowa nadzieja – recenzja komiksu „Strażnicy Galaktyki. Czyli zostaliśmy my. Tom 1”

Wiktor Lewandowski16 maja 2023 20:08
Nowa nadzieja – recenzja komiksu „Strażnicy Galaktyki. Czyli zostaliśmy my. Tom 1”

Coś się kończy, coś zaczyna: w zeszły weekend do kin trafił finał trylogii Strażników Galaktyki Jamesa Gunna, a tymczasem niedawno wystartowała u nas świeżutka, nowa komiksowa seria skupiona na eskapadach zgrai kosmicznych wyrzutków. Wydawałoby się, że po dość nierównej serii Gerry’ego Duggana ledwo co mieliśmy szansę na oddech przed rollercoasterem wrażeń zaserwowanym nam chwilę potem przez Donn’ego Catesa. Od zamknięcia jego runu Strażników… do trafienia na półki sklepowe pierwszego temu najnowszej serii spod pióra Ala Ewinga minęło, prawie że co do dnia, 6 miesięcy – czasu wbrew pozorom wcale nie tak wiele. Komiksowa ekipa Star-Lorda jest przerzucana między kolejnymi scenarzystami niczym gorący ziemniak: czy to oznaka tego, że nikt nie jest w stanie opowiedzieć jednej, spójnej, dłuższej historii o Strażnikach? Definitywnej odpowiedzi na to pytanie nie mam, ale wiem jedno – początek opowieści snutej przez Ewinga to start naprawdę solidny.

Po bardzo intensywnych przeżyciach przyszedł czas na odpoczynek i gang Strażników z Peterem „Star-Lordem” Quillem na czele byczy się w najlepsze w jakimś kosmicznym sanatorium. Relaks nie trwa jednak szczególnie długo, a Quill kończy swój urlop przedwcześnie i wraz z szopem Rocketem i nowym, dość nieoczywistym składem Strażników Galaktyki powraca do życia awanturnika, by stawać w obronie kosmosu. Tym razem stawią czoła przebudzonym bogom Olimpu, których moc przewyższa jedynie ich okrucieństwo i gigantyczne ego. Jak Strażnicy poradzą sobie z zagrożeniem na taką skalę? Cóż, jak to zwykle bywa, nie wszystko pójdzie zgodnie z planem.

Jeszcze niedawno w recenzji Nieśmiertelnego Hulka praktycznie stawiałem Ewingowi jego własny ołtarzyk, w przypadku Strażników… będę musiał jednak delikatnie zdzielić go linijką po łapach. W Czyli zostaliśmy my scenarzysta dość szybko wyrzuca za okno wizję sielankowego, rodzinnego grilla Strażników i w te pędy wrzuca nas w środek akcji na skalę, jak zapowiada nam tytuł, galaktyczną – tylko po to, by po dwóch zeszytach z całej siły wdepnąć w hamulec i bez ABSu wprowadzić czytelnika w zupełnie nową sytuację skupioną na zupełnie innej drużynie. W pierwszym tomie Ewingowskich strażników mamy do czynienia z bardzo wyraźnym podziałem na dwie związane ze sobą, a jednak bardzo odmienne w tonie i tempie historie: zaczynamy akcją przez duże A, która kończy się w sposób zmuszający inne postacie do dostosowania się do nowych warunków. Trzeci zeszyt to spuszczenie powietrza z balonika i momentami wręcz niekomfortowe — w najlepszym tutaj tego słowa znaczeniu — przetrawianie nagłej tragedii. Powoli poznajemy, jak każdy kolejny strażnik (chociaż skupiamy się raczej na tych, których twarze każdy będzie kojarzył głównie z ekranów kin) radzi sobie z ogromną stratą poniesioną na pierwszej misji dopiero co na nowo zebranej drużyny i do jakich decyzji owa strata ich zmusi. Jest czas na odetchnięcie, są świetne momenty między ukochanymi postaciami, ba, niektórym może nawet zakręci się w oku łezka – ale dysonans towarzyszący przeskokowi z wartkiej kosmicznej przygody do żałobnych kontemplacji sprawia, że nie do końca wiadomo, gdzie to ma właściwie dążyć, a Ewing wydaje się nieco błądzić w poszukiwaniu swojej drogi. Obie historie egzaminowane w próżni są naprawdę dobre i stanowią kawał dobrego, superbohaterskiego czytadła, ale zbite w jeden tom czasem zwyczajnie nieco się gryzą. Nie odbiera to szczególnie przyjemności z odbioru, ale brakowało mi w Czyli zostaliśmy my konkretnego punktu zaczepienia, spięcia wszystkich pięciu zeszytów w bardziej spójną narracyjnie całość.

fot. Strażnicy Galaktyki. Czyli zostaliśmy my. Tom 1, wyd. Egmont Polska

Czymś, co zawsze wynosi historie Ewinga ponad przeciętność jest fakt, że jest z niego straszny nerd – jego dbałość o trzymanie się wieloletniej komiksowej chronologii i wyciąganie z kapelusza królików, o których każdy, kto nie czytał skrupulatnie wszystkich pozycji wydanych przez Marvela w ciągu ostatnich dwóch dekad już dawno zapomniał sprawia, że jego Strażnicy rzeczywiście wydają się drużyną, która przeżyła ze sobą już wszystko, co możliwe. Czuć, że bliżej im do rodziny niż kolegów po fachu i nawet mikroskopijne elementy w ich interakcjach (jak choćby to, że Nova witając się ze Strażnikami zaczyna on „Cześć, ekipo”, by potem dołożyć jeszcze cichsze i pełne szacunku „…Gamora”) przypominają nam o setkach stron komiksowej historii, jakie mają już za sobą. Drużyna Ewinga jest też chyba pierwszą od lat, która aż tak odbiega od głównego składu ugruntowanego przez filmową adaptację Strażników. Od czasów Marvel Now! i serii Bendisa sekstet Star-Lorda, Rocketa, Groota, Gamory i Draxa wydawał się wręcz nie do ruszenia, okazjonalnie przyjmując do drużyny kilka nowych twarzy lub na krótszą bądź dłuższą chwilę podmieniając kogoś z „A team” na nieco mniej znanego rezerwowego. Tym razem jednak ze znanego fanom MCU zespołu ostał się jedynie kumpelski duet Quilla i ubranego w wyjęty wprost z Miami lat osiemdziesiątych garniak, szopa Rocketa. Oprócz nich znalazło się miejsce dla Moondragon i Phyli-Vell z alternatywnej, idealnej Ziemi, czarującego i zdecydowanie deklasującego całą resztę towarzyszy pod względem ilości różnorodnych mocy Marvel Boya, trawionego przez traumy, poczucie winy i PTSD wiecznego żołnierza Novę oraz członka niespodziankę. Ewing rozumie te postacie jak mało to: co rusz przerzucają się żartami, ale kiedy trzeba, wspierają się jak rodzeństwo z jednej krwi. To właśnie pojedyncze interakcje między kolejnymi postaciami są momentami, w których zdolności scenariopisarskie Brytyjczyka lśnią najjaśniej. Ale chociaż nie brak tutaj naprawdę ciężkich chwil, to jest i miejsce na klasyczne kosmiczne głupotki, szczególnie w drugiej połowie tomu. Kusi aż zacytować Stefona z SNL, bo ten komiks ma wszystko: czeka nas tam choćby heist na korpo-planetę zarządzaną przez chciwego, wysysającego ją z naturalnej energii bobra, który do obrony swojego mienia zatrudnił własnych, bootlegowych Strażników; strzelanie paznokciami (JoJo reference!), hipnotyczne wizje grania na saksofonie czy, chociaż to już bardziej zasługa tłumacza, odniesienie do Króla Podziemia TWRa. Miks pulpy i chwytania za serducho może i nie jest wyważony najlepiej, ale na pewno sprawia, że ani na chwilę nie chciałem odłożyć „Strażników…” podczas czytania.

Duża też w tym zasługa rysunków Juanna Cabala, które, chociaż nie przepadam za wytykaniem palcami podobieństw między dwoma artystami, zarówno pod względem kreski, jak i zmyślnych rozwiązań kompozycyjnych momentami bardzo przypominały mi te Rusella Dautermana, którego kojarzyć można choćby z serii Potężna Thor. Jego nazwisko przywołuję tu jednak w jak najbardziej pozytywnym kontekście: chociaż czasem figury bywają nieco sztywne, to akcja zawsze jest przejrzysta i dynamiczna, a kolejne pomysły na coraz to dziwniejsze rozmieszczenie kadrów zasługują na szczególne uznanie. Trudno mi przywołać wszystkie, ale telepatyczna walka rozgrywana w umysłach dwóch postaci czy praktycznie każda scena akcji, w której główną rolę gra Marvel Boy są skonstruowane w sposób, który wyciska maksimum z nieskończonych możliwości wizualnej narracji w medium komiksowym.

Strażnicy Galaktyki. Czyli zostaliśmy my mają co prawda wymagany przy tego typu opowieści rozmach, ale Ewing wydaje się jeszcze nie do końca pewny tożsamości, jaką ma przybrać seria w swoich pierwszych zeszytach, wahając się tonalnie i narracyjnie między pełną garścią kosmicznych przygód a wiwisekcją traum grupy galaktycznych rozbitków. Nie jest to jednak wada całkowicie skreślająca ten komiks, bo nadal spośród wydawanych u nas w ostatnich latach serii o Strażnikach ta wydaje się najbardziej obiecująca – pozostaje zobaczyć, czy sprosta postawionym przez samą siebie wyzwaniom.

fot. Strażnicy Galaktyki. Czyli zostaliśmy my. Tom 1, wyd. Egmont Polska