Wczoraj pojawił się artykuł od IndieWire, w którym Taika Waititi wypowiedział się na temat pracy nad Thorami. W charakterystyczny, ale zapewne szczery dla siebie sposób, przyznał, że zrealizował film Marvela, ponieważ był „biedny”, a w związku z tym, że urodziło mu się drugie dziecko, uznał, że to może być dobry sposób na zarobek. Pomimo tego, że nie była to jego wymarzona ścieżka jako „twórcy”.
I ciężko go winić za te słowa, bo taka jest prawda w branży, że kino superbohaterskie to kino producenckie, a reżyserzy (brzydko mówiąc) odwalają brudną robotę. Szczególnie że perspektywa wybicia się, zebrania funduszy na kolejny autorski film oraz znalezienia popularnej „trampoliny” w branży jest zadaniem horrendalnie ciężkim. Więc w sytuacji, kiedy macie na głowie dwójkę dzieci, kredyt i kolejne wydatki, a dzwoni Kevin Feige, to odbieracie po sekundzie i równie szybko się zgadzacie. Nawet jeśli z tyłu głowy macie świadomość, że to i tak będzie jego film, a produkcja będzie chaosem. Tym ostatnio są filmy Marvela. Choć zdarzają się wyjątki, a myślę, że do takiej puli można zaliczyć bez wątpienia Thor: Ragnarok, który spodobał się decydentom z Marvela, widowni, a Waititi przez swój nietuzinkowy charakter, zagrzał sobie miejsce w Disneyu na dłużej. Inni nie mieli takiego szczęścia, a wystarczy przenieść wzrok na Nię DaCostę – równie ciekawą autorkę z ram kina indie, która objęła stery nad The Marvels.
Najnowszy film z Piątej Fazy MCU był wyjątkowym bałaganem. Zarówno na etapie produkcji, jak i postprodukcji, a kosztowne dokrętki, trwające aż 4 tygodnie, wygenerowały dla Disneya dodatkowe koszty budżetowe, a dla firm VFX wydłużony (i nieodpłatny) czas pracy. Sama Nia DaCosta z kolei, zapewne odsunięta od postprodukcji, była postawiona pośrodku tego wszystkiego i fiasko The Marvels próbowano w jednym z głośnych artykułów Variety zrzucić na nią. Choć sama również odpowiada za wiele problemów filmu i nie warto w tej sytuacji przerzucić winy w całości na jedną bądź drugą stronę. Natomiast taka jest brutalna rzeczywistość pracy w Disneyu. Jeszcze do niedawna politykę Kevina Feige’ego można było nazwać skuteczną, ale dzisiaj pod nogami wali mu się grunt i doskonale wie, że wraz z rosnącymi kosztami produkcji i pewną zmianą paradygmatu w kinie mainstreamowym może pora zmienić swoją taktykę? Oczywiście, ironicznie zadaję to pytanie, bo wszyscy wiemy, że tak się nie stanie. Przynajmniej do czasu rebootu, który w moich oczach i oczach wielu innych osób jest nieuchronny oraz nastąpi zapewne po filmie Avengers: Secret Wars.
Wracając do Waititiego, nowozelandzki reżyser w tym samym wywiadzie przyznał również, że komiksy z Thorem niespecjalnie go interesowały, a po przeczytaniu jednego zeszytu z Odinsonem, całość skomentował westchnięciem. I dzisiaj my, widzowie też możemy głośno wzdychać, bo ciężko nie odnieść wrażenia, że Love and Thunder to spektakularna porażka, w której cynizm i brak chęci Waititiego za bardzo wdał się we znaki. Prawda jest też niestety taka, że ciężko znaleźć twórców, którzy z energią i miłością podejdą do realizacji tych filmów. James Gunn, Sam Raimi czy w mojej ocenie nawet Zack Snyder i Chloé Zhao to zaledwie wyjątki, a przecież nikt nie oczekuje, że każdy twórca robiący film Marvela czy DC musi i ma być fanem komiksów, bo nie w tym rzecz. Oczekuje się jednak, że dany reżyser będzie mógł w całości podpisać się pod danym projektem, znajdując w tej historii wartość i elementy, które w jakimś stopniu z nim/nią rezonują, prezentując swoją autorską wizję dotyczącą historii, które swoje źródło ma na kartach komiksu. Ten dialog między twórcą a historią, który powinien być źródłem pracy nad każdym filmem, bez wyjątku, nie istnieje w Marvelu, bo na koniec dnia wizja autorska jest sprowadzona na ziemię przez wpływ producentów, którzy bacznie obserwują, co się dzieje w strefie fandomu, wytaczającego drogę coraz to kolejnych produkcji Marvela. Nikt nigdy nie przyzna, że wprowadzenie Beasta w scenie The Marvels było rzeczą od dawna zaplanowaną, a zrobiony na kolanie render postaci za bardzo dał się we znaki. Etap preprodukcji i zaplanowania wcześniej spójnej wizji po prostu nie istnieje, scenariusz jest pisany na planie na kolanie, co przekłada się z kolei na rosnący budżet oraz późniejsze problemy na etapie postprodukcji, która jednego dnia nagle może być zalana dokończeniem finału, a tak było m.in. w przypadku Ant-Man and the Wasp: Quantumania. Czego by nie mówić o jakości projektów Snydera czy Eternals – filmów, które mają wiele wad, pewnej dozy autorskości i oryginalnego podejścia do tych postaci im nie odmówimy. Przypadek Zhao jest też o tyle ciekawy, że świeżo co nagrodzona Oscarem reżyserka była w trakcie produkcji Eternals wyjątkowo obecna, a z wielu wywiadów oraz plotek, które do nas dotarły, można wywnioskować, że rzeczywiście otrzymała więcej swobody oraz wolności, być może na fali jej sukcesu związanego z Nomadland.
Ze świecą z kolei szukać drugiego Gunna czy Raimiego, którzy miłość do komiksów i konkretnych postaci pokazywali w wywiadach, ale również na ekranie, będąc po prostu utalentowanymi twórcami i język komiksów, w wyjątkowo kreatywny sposób, wykorzystali w formie medium audiowizualnego. Zarówno Gunn, jak i Raimi wypracowali sobie już status w Hollywood, który w jakiejś części obchodzi ramy produkcyjne jednego czy drugiego studia, zachowując swój głos i obecność na wielu etapach produkcji filmowej. Dzisiaj Gunn jest szefem DC i pracuje obecnie nad filmem Superman: Legacy, który w znacznym stopniu powie nam, jaka przyszłość jawi się nad kinem superbohaterskim. Sam Raimi z kolei jest jednym z głównych kandydatów do wyreżyserowania nadchodzących odsłon Avengers i analizując całą sprawę, nie ma innego kandydata poza nim, który odnajdzie się w machinie Marvela, a przy tym jego styl i głos jest na tyle wyrazisty, że przynajmniej w ułamku poczujemy, że za kamerą stanął twórca słynnych Spider-Manów.
W tym wszystkim najbardziej obrywamy my, widzowie i fani komiksów, ale jednocześnie to my sami odpowiadamy w dużym stopniu za obecny status kina superbohaterskiego. Oczywiście lekko zmanipulowani przez korporacje, czasem za często z góry zakładając, że dana produkcja będzie i musi być dobra. Każda kontra i krytyka wobec danej produkcji była szybko tonowana oraz uciszana przez resztę fandomu, a pewien populizm i narracja ze strony dziennikarzy filmowych ściśle współpracujących i otrzymujących korzyści ze współpracy z Marvelem (m.in. Supes) napędzała turbinę całego Disneya, która ostatnio pęka. Pęka dzięki skutecznej krytyce ze strony widowni, dając pole do dyskusji na temat patologii w pracy w Marvelu – szczególnie po stronie postprodukcji, która w oczach Disneya miała być lekiem na wszelkie bolączki filmu czy serialu, przy okazji marginalizując osobę, która podpisała się pod projektem, jako reżyser/reżyserka. Dzisiaj karty do rozgrywki kończą się Disneyowi, kończy im się czas na gruntowne zmiany, natomiast daleko jeszcze do momentu, w którym aktualna polityka Marvela runie, a większy głos w końcu otrzyma autorskość i zdrowa produkcja filmu, niekosztująca blisko 300 milionów dolarów. Mam jednak nadzieję, że Kevin Feige czy Bob Iger zastanowią się, dlaczego starsze filmy Marvela, jak Spider-Man czy X-Men oraz nawet pierwsze trzy fazy MCU, możemy dzisiaj uznać za sukces. Fenomen, którym Marvel, w takim stopniu jak kiedyś, może już nigdy nie będzie, a po Secret Wars pozostanie jedynie westchnięcie ulgi, że to już koniec.