Pierwszy milion trzeba ukraść – recenzja filmu „The Apprentice”

Stanisław Sobczyk30 maja 2024 19:22
Pierwszy milion trzeba ukraść – recenzja filmu „The Apprentice”

W tym roku w USA odbywają się kolejne wybory prezydenckie. To oznacza, że już teraz w mediach zaczynają się dyskusje na temat Trumpa, Bidena i wszystkich kwestii związanych z ich prezydenturami. Także kino nie pozostaje obojętne wobec tej sytuacji. W tym roku mieliśmy już Civil War Alexa Garlanda opowiadające o kondycji współczesnej Ameryki, a teraz, podczas festiwalu w Cannes, zadebiutowało The Apprentice, filmowa biografia Donalda Trumpa. Produkcja budziła równie wiele obaw, co ciekawości. Czy miała nas czekać prosta, przedwyborcza propaganda, czy jednak coś więcej?

Donald Trump, syn bogatego biznesmana, marzy o wzbogaceniu się i wybudowaniu ogromnego hotelu w Nowym Jorku lat 70. Na swojej drodze spotyka kontrowersyjnego prawnika, Roya Cohna, który pomoże mu odnieść sukces i zostać jednym z najbardziej wpływowych ludzi w Ameryce.

Biografia Trumpa w roku wyborczym nie brzmi jak film, który miałby okazać się udany. Brzmi za to jak klejona na szybko, przed 5 listopada, propaganda – oczywiście taka z dobrymi intencjami, ale pozbawiona wartości artystycznej. Były jednak przesłanki, że The Apprentice może takiego losu uniknąć. Przede wszystkim kwestia reżysera. Za projektem nie miał stać bowiem żaden wyrobnik, a Ali Abbasi, irańsko-duński filmowiec, autor bardzo udanych Granicy i Holy Spider, stały bywalec największych europejskich festiwali. Biografia Trumpa to kontynuacja jego pracy w USA, którą zaczął od wyreżyserowania dwóch odcinków The Last of Us. Abbasi nie zawiódł i udało mu się zrobić z na papierze średniego projektu coś naprawdę udanego.

Największą zaletą The Apprentice jest to, że to projekt z pomysłem na siebie. Fabularnie film korzysta z dość prostego, ale skutecznego schematu, który jest wykorzystywany od lat w amerykańskim kinie skupionym wokół polityki czy biznesu. Historia bazuje na motywie mistrza i ucznia, który w pewnym momencie zaczyna go przerastać. W tym przypadku uczniem jest młody Donald Trump, a mistrzem Roy Cohn. Nie jest to co prawda oryginalne, a przebieg fabuły jest od początku jasny, lecz schemat udało się poprowadzić solidnie. Szybkie tempo nie pozwala się nudzić, formalne zabawy to dobra odskocznia od prostej fabuły, a świetni aktorzy wyciągają z postaci, ile mogą.

The Apprentice nie jest nawet do końca opowieścią o samym Trumpie. Byłego prezydenta właściwie można by zamienić na dowolną, fikcyjną postać, a historia niezbyt by na tym ucierpiała. W filmie Abbasiemu nie chodzi konkretnie o Donalda, ten jest tylko pretekstem dla poruszenia szerszego tematu amerykańskiego kapitalizmu ze wszystkimi jego problemami. Reżyser portretuje Nowy Jork lat 70. i 80., w którym rządzą szantaże i układy, a walutą jest nie dolar, a znajomości. To właśnie ten świat dzikiego, praktycznie niekontrolowanego kapitalizmu stworzył Trumpa. Człowieka, który wszystkie swoje slogany, postulaty i metody po prostu ukradł. I naturalnie nie jest w tym odosobniony. W tej kapitalistycznej metropolii wszystkie chwyty są dozwolone – zasady moralne nie istnieją, a te prawne bez problemu można obejść. Patrząc na dzisiejszego Trumpa – bezczelnego cynika, nigdy nieprzyznającego się do porażki i własnych słabości – bez problemu można uwierzyć, że wykreował go właśnie taki świat.

W portretowaniu Stanów Zjednoczonych Abbasiemu pomaga to, że z niej przecież nie pochodzi. Dzięki temu patrzy na świat polityki i biznesu bardzo krytycznie, z dystansu. Niewiele jest tu fascynacji, która nieraz przewija się u amerykańskich twórców. Reżyser bardzo celowo historię człowieka pozbawionego jakichkolwiek wartości łączy z klasyczną, amerykańską stylistyką. W soundtracku znalazło się miejsce na takie przeboje jak Yes Sir, I Can Boogie, a zdjęcia to jawne odwołanie do ejtisowej stylistyki wideo. To wszystko nie są może zabiegi grzeszące oryginalnością, ale dzięki nim całość ogląda się bardzo przyjemnie. Tam, gdzie nie domaga scenariusz, Abbasi nadrabia to wyrazistym stylem.

Głównym zarzutem, jaki można wytoczyć przeciwko filmowi, jest to, że w całej swojej krytyce jest raczej banalny i wtórny. Mieliśmy już produkcje, które w dużo ciekawszy, bardziej dogłębny sposób odsłaniały mechanizmy stojące za kapitalistyczną machiną. Było przecież Big Short, Vice i wiele innych. Przy nich The Apprentice nie ma wiele do zaoferowania. To prosta historia z cyklu „kapitalizm pożera własne dzieci”, która nie zwróciłaby na siebie uwagi gdyby nie to, że mówi o byłym prezydencie USA. Widać, że film Abbasiego jest znacznie ciekawszy formalnie niż fabularnie. Scenariuszowo brakuje mu jakiejś wolty czy bardziej eksperymentalnego sposobu na opowiadanie o protagoniście.

Tu pojawia się kolejna bolączka produkcji. Chociaż w ogólnym rozrachunku The Apprentice stoi na własnych nogach i nie jest tylko przedwyborczą propagandą, nie zawsze twórcom wychodzi portretowanie byłego prezydenta. W filmie pojawiają się wątki sugerujące, że Trump nie jest jedynie oprawcą (co do czego dziś nikt już nie powinien mieć wątpliwości), ale też ofiarą systemu, który go stworzył. Abbasi zaznacza, że na młodym Donaldzie ciążyła ogromna presja ze strony apodyktycznego ojca, która jego brata doprowadziła do samobójstwa. Kiedy poznajemy dziedzica fortuny Trumpów, ten zdaje się wyjątkowo nieporadny. Dopiero z czasem ma się nauczyć wszystkich metod, które uczynią z niego potwora. Niestety, twórcy zamiast rozwinąć ten wątek bardziej, czują się w obowiązku co chwilę wrzucać jakąś toporną scenę, która ma przypominać, że mamy do czynienia nie z jakimś niejednoznacznym, fikcyjnym bohaterem, ale z Trumpem.

Za dużo jest w The Apprentice momentów, które są tylko po to, żeby albo przypominać widzom, że Trump jest zły, albo nawiązywać do jego politycznej historii. Pojawia się choćby scena gwałtu, która wcale nie jest potrzebna i jest tylko umocnieniem wątku, który i tak dostał już adekwatne zwieńczenie. Ten zabieg to nic więcej jak wywoływanie dodatkowych emocji i szoku. Jest tez wielokrotnie pojawiający się foreshadowing dalszych losów Donalda. Hasło „Make America Great Again” czy nawiązania do pomarańczowej twarzy to chleb poprzedni. To nie tak, że to wszystko jakoś wyjątkowo przeszkadza w odbiorze The Apprentice, ale jest po prostu zbędne. Czasem twórcy mogliby odpuścić nawiązywanie do prezydentury, a zamiast tego skupić się na tym, że zły jest cały amerykański system, który stworzył nie tylko Trumpa, ale i wielu jemu podobnych.

Sebastian Stan już od jakiegoś czasu odchodzi od grania tylko w blockbusterach i ostatnio możemy go oglądać w mniej oczywistych wydaniach. Teraz wcielił się w Donalda Trumpa i wypadł naprawdę dobrze. Aktor zachowuje odpowiedni balans między parodią a portretem psychologicznym. Jest dobry zarówno w scenach komediowych, jak i tych poważniejszych. Wiarygodnie pokazuje też przemianę Trumpa – od średnio rozgarniętego syna milionera do bezwzględnego, okrutnego biznesmena, który w świecie pieniędzy przerósł ojca. Pochwalić trzeba też charakteryzację, która sprawiła, że Stan naprawdę wygląda jak były prezydent, przy tym nigdy nie skręcając w stronę kabaretowego pastiszu.

Dobrze sprawdziła się również cała reszta obsady. Jeremy Strong to bezpieczny, ale dobry casting. Udaje mu się wiarygodnie oddać przemianę Roya Cohna, który zaczyna jako wpływowy oszust, a kończy stając się żałosną ofiarą własnych metod, budzącą już tylko litość. Niezła jest też Maria Bakalova w roli Ivanki Trump. Aktorka jest charyzmatyczna i choć nie dostaje wielu scen, we wszystkich sobie radzi, kilkukrotnie kradnąc ekran dla siebie.

Formalnie The Apprentice to spore zaskoczenie. Abbasi pokazał, że potrafi bawić się gatunkami już w Granicy i Holy Spider (jawnie korzystającym z konwencji kina noir). Tutaj na warsztat bierze kiczowate, amerykańskie produkcje o prawnikach i Wall Street. Pierwsza połowa wygląda świetnie, jakby kręcona na taśmie w Nowym Jorku lat 70. W drugiej, kiedy akcja przenosi się już do lat 80. następuje gwałtowny zwrot w kierunku stylistyki wideo z paskami pojawiającymi się na ekranie. Wszystko to oczywiście w rytm ówczesnych, amerykańskich szlagierów ze scenami w najbardziej rozpoznawalnych, nowojorskich lokacjach.

The Apprentice na szczęście nie jest tylko prostą, przedwyborczą paszą. To oczywiście film, który jest jawną krytyką Trumpa, wielokrotnie nawiązującą do jego dzisiejszych działań, ale też kompetentna produkcja stojąca na własnych nogach. Prosta, solidna historia o dzikim, amerykańskim kapitalizmie, który pożera własne dzieci. Ali Abbasi sprawdził się świetnie na stołku reżysera, dodając do tej prostej opowieści sporo wyrazistej stylistyki i formalnych pomysłów. Gorzej wypadł już sam scenariusz, nie do końca wykorzystujący własny potencjał. Mimo wszystko The Apprentice trzeba uznać za udane dzieło i pozostaje mieć nadzieję, że pozwy ze strony Trumpa nie utrudnią filmowi dalszej dystrybucji.

fot. The Apprentice, reż. Ali Abbasi
Jeśli podoba się Wam nasza praca oraz działalność i chcecie nas wesprzeć, możecie nam postawić wirtualną kawę. To nam bardzo pomoże w rozwoju!Postaw mi kawę na buycoffee.to