Kac Venom – recenzja filmu „Venom: Ostatni taniec”

Filip Mańka27 października 2024 17:40
Kac Venom – recenzja filmu „Venom: Ostatni taniec”

Współczesne Hollywood nie raz potrafi zaskoczyć. Może nie tyle jakością, ile niespodziewanymi sukcesami. Taką nagłą, dużą marką stał się Venom – najbardziej ikoniczny komiksowy antagonista Spider-Mana, który zadebiutował z solową produkcją na ekranach kin w 2018 roku i odniósł kolosalny, finansowy sukces. Po 6 latach w kinach witamy zwieńczenie trylogii, Venom: Ostatni taniec, która zabiera Eddiego Brocka i naszego pociesznego symbionta w ostatnią podróż. Ale czy aby na pewno?

Venom to dziwna franczyza. Przed laty tworzona z myślą o brutalnym oraz krwawym kinie z pogranicza horroru, przez różne zawirowania produkcyjne i kreatywne zamieniła się w kiczowate buddy movie. Andy Serkis, reżyser pierwszego sequela, świadomy konwencji, nie bawił się w półśrodki, jak twórcy filmu z 2018 roku, i przy kontynuacji postawił na bezwstydne kino akcji. Venom razem z Eddiem Brockiem odnaleźli siebie nawzajem jako dwójka przegrywów, a platoniczna relacja między nimi stała się w zasadzie głównym selling pointem marki. Choć daleko było drugiej części do dobrego kina, tak na płaszczyźnie bezpretensjonalnej oraz wręcz B-klasowej rozrywki, Venom 2 oferował coś względnie innego od reszty projektów superbohaterskich. Po 3 latach dwójka (anty)bohaterów powraca. W pokłosiu wydarzeń z drugiej części Venom oraz Eddie muszą uciekać przed wojskiem, lecz z kosmosu nadchodzi jeszcze inne, większe zagrożenie. Czy tytułowy Ostatni taniec ma elegancką technikę? Wcielając się w Rafała Maseraka, muszę temu filmowi wystawić ocenę 3 – niestety brak mu finezji, determinacji oraz przede wszystkim wykończenia.

Venom: Ostatni taniec to słaby film i jeszcze gorsze zwieńczenie trylogii.

Frustrujące jest to, że Sony, studio, które trzyma w skarbcu od lat prawa do Spider-Mana oraz właśnie Venoma, potrafi co chwilę popełniać ten sam błąd. Nie inaczej jest w tym przypadku. Ostatni taniec, zamiast pójść za przykładem dwójki oraz stworzyć w tym przypadku skromniejsze kino drogi dopełniające historię z tych trzech filmów, zdecydował się na rozdmuchaną historię z dopiskiem, że część dalszą zobaczymy w kolejnych produkcjach z marvelowego uniwersum Sony. Studio dosyć nieudolnie chciało oszukać widza, choć nie żeby w poprzednich latach byli w tym aspekcie mistrzami. Kicz, będący w pewnym sensie wizytówką tej serii, stał się przy okazji trzeciej części raczej pustym, marketingowym wytrychem stworzonym na potrzeby zwiastunów. Te wszystkie dziwne oraz szalone rzeczy ze zwiastunów, jak Koń-Venom, Venom-Żaba czy taniec Venoma z panią Chen to nieistotne dla historii sceny, stanowiące przerywniki do nudnej oraz fatalnie napisanej zapowiedzi, a jakże inaczej, czegoś większego.

fot. Venom: Ostatni taniec, reż. Kelly Marcel, dys. UIP
fot. Venom: Ostatni taniec, reż. Kelly Marcel, dys. UIP

Kelly Marcel, debiutantka na stołku reżyserki oraz przy okazji scenarzystka całej trylogii, nie poradziła sobie z reżyserią. Film jest chaotycznie opowiedziany. Nie ma płynności między poszczególnymi sekwencjami, a wspomniany wyżej rozkrok tonalny silnie odznacza się na samej narracji, utkanej z niepasujących do siebie scen. Luźny i pełen autoironii wątek Venoma oraz Eddiego przeplata się z poważnym oraz tragicznie napisanym wątkiem „wojskowym”, gdzie na pierwszym planie jest Dr. Payne (w tej roli Juno Temple), który w zasadzie niczemu nie służy. Pomijam już kwestie formalne, bo film stoi w jednym szeregu z innymi filmami Sony: jest brzydki, również w tym względzie chaotyczny i zrealizowany wręcz „na kolanie”. Drażni użycie formatu IMAX-owego, który w tym filmie jest wykorzystany nie dlatego, że historia tego potrzebuje, lecz ponieważ najprawdopodobniej producent zobowiązał się do pewnego procenta filmu zrealizowanego w tym formacie.

Czy relacja między Venomem a Eddiem ratuje film?

Na tym chaosie cierpi główny wątek, czyli relacja między Venomem a Eddiem Brockiem. Ta niecodzienna przyjaźń, pełna kąśliwości, ale również bezgranicznego wsparcia, stała się trzonem tej trylogii. Zasługa w tym Toma Hardy’ego, który wyszedł ze swojego emploi, aby zagrać rolę nieco nieogarniętego dziennikarza, który wpada w macki symbionta z kosmosu. W zasadzie można było się już na etapie drugiej części zastanawiać, ile paliwa zostanie w tej formule, aby ta autoironia nie stała się wkrótce ciężarem. Choć trzecia część ma na papierze dobry zamysł, aby w pewnym sensie odizolować Venoma od Eddiego i nałożyć na ich symbiozę pewne ograniczenia, to w rezultacie stanowi pusty gimmick, który służy do zaledwie paru scen. Gdyby zamknąć film do kina drogi z elementami akcji skupionego na platonicznej miłości głównych bohaterów, to przy lepszym reżyserze/rce może otrzymalibyśmy niezłe domknięcie trylogii. Choć nadal relacja między tą dwójką jest najlepszym elementem historii, to jednak w szerszym kontekście nie bawi tak, jak powinna. Szczególnie, że to miało być podsumowanie tej trzyczęściowej historii, a po seansie trudno nie odnieść wrażenia, że sami twórcy do końca nie wiedzieli, o czym chcieli opowiedzieć historię oraz o czym ta trylogia w zasadzie miała być.

Przeczytaj również: Grzeszki owieczek pańskich – recenzja filmu „Konklawe”

Historia jednak staje się więźniem studia, większych planów. Planów wobec multiwersum i Spider-Mana, przez co niestety produkcja służy jako pomost do (prawdopodobnie) czwartej części przygód Pajączka. W filmie pojawia się Knull, jedna z najbardziej ikonicznych, marvelowych postaci XXI wieku, stworzona raptem parę lat temu przez Donny’ego Catesa oraz Ryana Stegmana. Ich seria wywróciła venomowy oraz symbiontowy świat do góry nogami, opowiadając fantastyczną historię o Bogu Symbiontów i ich stworzeniu. Wtedy można było się zastanawiać, ile zajmie czasu, zanim zobaczymy Knulla na dużym ekranie i jak się okazało, Król w Czerni w ekspresowym czasie od debiutu znalazł swoje miejsce w produkcji kinowej. Jednakże i w tym aspekcie muszę rozczarować fanów komiksów. Knull w filmie to jedynie przebłysk, głupia zapowiedź przyszłości, postać jedynie siedząca ze spuszczoną głową. Szybko też orientujemy się, że tę historię można było opowiedzieć w inny sposób, a Knulla oraz jego „łowy” zostawić na inną okazję, bo samo wprowadzenie postaci, tak przecież świetnie nakreślonej na kartach komiksów, pozostawia wiele do życzenia.

Knull w filmie Venom: Ostatni Taniec, reż. Kelly Marcel, dys. UIP
fot. Venom: Ostatni taniec, reż. Kelly Marcel, dys. UIP

To trochę syzyfowa praca recenzować superbohaterskie produkcje od Sony. W zasadzie ciągle wracamy do punktu wyjścia, mówimy o tym samym, ale coś dziwnego oraz pociągającego jest w tych projektach, które w kontrze do korporacyjnie wypolerowanych filmów MCU są zawsze zrealizowane na opak. Venom: Ostatni taniec w tym względzie nie różni się od innych produkcji. Jest chaotycznie zrealizowany, źle i nudno napisany, ale w tym przypadku nie ma nawet ironicznego podłoża, które zabrała motywacja, aby zapowiedzieć coś większego. Nawet jeśli trylogia, łagodnie mówiąc, nie jest czymś dobrym, to jednak wątek Eddiego oraz Venoma zasługiwał na ładniejsze zwieńczenie niż to, co ostatecznie otrzymaliśmy. To wygląda trochę tak, jakby samo studio po latach nadal nie dowierzało, że udało im się odnieść z marką sukces. Tę niechlujność przekładają na proces produkcyjny, mydląc oczy większymi rzeczami na horyzoncie, a z całej trylogii czyniąc finalnie małą ciekawostkę, która od początku prosiła się, aby odpiąć wrotki i zrobić z tym coś naprawdę szalonego.

Film Venom: Ostatni taniec od piątku jest grany w kinach w Polsce.

Jeśli podoba się Wam nasza praca oraz działalność i chcecie nas wesprzeć, możecie nam postawić wirtualną kawę. To nam bardzo pomoże w rozwoju!Postaw mi kawę na buycoffee.to