Gdzie drwa rąbią – recenzja filmu „Evil Does Not Exist”

Stanisław Sobczyk09 września 2023 10:00
Gdzie drwa rąbią – recenzja filmu „Evil Does Not Exist”

2023 to rewelacyjny rok dla japońskiego kina. Wim Wenders zaprezentował świetnie przyjęte, osadzone w Japonii Perfect Days, Hirokazu Kore-eda wrócił do ojczyzny i nakręcił Monstera, czyli jeden z najlepszych filmów w karierze, Takeshi Kitano zaprezentował swój ostatni projekt, a Hayao Miyazaki powrócił z nową animacją Chłopiec i czapla, która obecnie podbija festiwale filmowe na całym świecie. Jakby tego było mało, okazało się, że Ryusuke Hamaguchi, który zaledwie półtora roku temu przyniósł Japonii Oscara za swoje Drive My Car, zaprezentuje nowy film na tegorocznym festiwalu w Wenecji. O Evil Does Not Exist niewiele było wiadomo, ale projekt od początku budził duże zainteresowanie. Mówiło się o nim jako potencjalnym zwycięzcy weneckiego Złotego Lwa. Teraz, kiedy produkcja doczekała się już swojej światowej premiery, można zadać sobie pytanie, czy Hamaguchi dorównał oczekiwaniom widzów i udało mu się nakręcić film zbliżony poziomem do Drive My Car?

Najnowszy film Ryusuke Hamaguchiego rozgrywa się w małej, japońskiej wiosce. Główny bohater, Takumi, żyje w chatce z córką chwytając się różnych zajęć. Spokój jego i innych miejscowych zaburza tokijska firma, która postanawia zbudować w lesie pole campingowe dla ludzi z większych miast.

Evil Does Not Exist rozpoczyna się długą, kilkuminutową jazdą kamery, podczas której obserwujemy przykryte śniegiem drzewa. Już ta, z pozoru niewiele znacząca scena dobrze ilustruje czym jest film. Produkcji daleko do wcześniejszych dzieł Hamaguchiego. Długie dialogi zastąpiły ciche ujęcia skupione na przyrodzie, a zamiast wielowarstwowych, psychologicznie rozbudowanych bohaterów dostaliśmy postacie, o których nie dowiadujemy się prawie niczego. Chociaż reżyser Drive My Car zawsze kręcił długie, wolne filmy, to właśnie jego Evil Does Not Exist najbliżej jest do typowego dla europejskiego arthouse’u slow cinema.

Pierwszy, niezwykle przeciągnięty akt filmu okazuje się być naprawdę męczący. Hamaguchi każe oglądać nam przez kilkadziesiąt minut japońską przyrodę, pokryte śniegiem lasy i jelenie je zamieszkujące, które z czasem okażą się bardzo znaczącą częścią historii. Wszystko to wydaje się mocno wykalkulowane. Hamaguchiemu daleko do Tsai Ming-lianga, Pema Tsedena i innych mistrzów azjatyckiego, wyciszonego slow cinema. Oglądanie Takumiego rąbiącego drewno nie jest uspokajające, a nudne. Przez pierwszą połowę w Evil Does Not Exist w zasadzie nie da się znaleźć charakterystycznego stylu japońskiego twórcy i jego błyskotliwego podejścia do postaci, które przecież czyniły W pętli ryzyka i fantazji oraz Drive My Car tak imponującymi projektami.

fot. Evil Does Not Exist, reż. Ryusuke Hamaguchi

Najgorsze jest to, że podczas seansu wcale nie czułem, że oglądam film Ryusuke Hamaguchiego. Nie byłem do końca w stanie uwierzyć, że oglądam najnowszy projekt jednego z najważniejszych japońskich twórców, który wygrał Oscara zaledwie półtora roku temu. Evil Does Not Exist jest mocno eksperymentalne, chaotyczne, a w efekcie niespójne. Ma dobre pomysły, ale zasypuje je także dziwnymi, niepotrzebnymi rozwiązaniami. Wydaje się być filmem debiutanta czy początkującego twórcy. Czymś, co można by pokazywać w sekcji Un Certain Regard w Cannes, albo na mniejszym wydarzeniu, a nie w konkursie głównym festiwalu w Wenecji. Oczywiście to dobrze, że Hamaguchi po swoim sukcesie nie próbuje bez przerwy kręcić tego samego, ale to jeszcze nie znaczy, że eksperymenty przy najnowszym projekcie wyszły mu na dobre.

Mimo to Evil Does Not Exist ma kilka naprawdę świetnych elementów. Mowa tu szczególnie o drugim akcie, kiedy scenariusz nagle diametralnie zmienia kierunek. Film rezygnuje z konwencji przyrodniczego slow cinema, żeby wreszcie przejść do głównego tematu i skupić się na problemach miejscowej społeczności. Sceny, w których mieszkańcy wioski rozmawiają z inwestorami są naprawdę dobre, oparte na błyskotliwych, wiarygodnych dialogach. Z początku reżyser pokazuje całą sytuację w bardzo jednostronny sposób, by z czasem zaskoczyć widzów. Z pozoru bezduszni konsultanci pracujący dla wielkiej korporacji, okazują się nie być wcale tacy źli. To też ludzie, a nie bezduszne, korporacyjne maszyny. Bardzo podoba mi się podejście Hamaguchiego, które świetnie oddaje sam tytuł filmu – „zło nie istnieje”. Zdecydowanie najlepsza scena w filmie to ta, w której pracownicy korporacji jadą autem i zaczynają rozmawiać o życiu codziennym. W jednej chwili widz przestaje myśleć o nich jako o antagonistach i dostrzega w nich prawdziwych ludzi. Właśnie takich, bezpretensjonalnych i inteligentnie napisanych scen oczekiwałem od reżysera Drive My Car.

Niestety kiedy wszystko zaczyna już iść w odpowiednim kierunku, przychodzi zakończenie Evil Does Not Exist i zupełnie rujnuje to, co Hamaguchi budował przez drugi akt filmu. Bezpretensjonalne sceny rozmów oraz spokojne poznawanie postaci, przerywa finał, który jest dziwny i wydaje się nie pasować do całej reszty filmu. Reżyser stawia na mocny symbolizm i usiłuje szokować widza przewrotnym rozwiązaniem. Zakończenie wygląda jak coś, co mógłby nakręcić Lars von Trier, a nie japoński twórca kojarzony przede wszystkim ze swojej subtelności. Ten nietrafiony finał dobrze podsumowuje na czym polega główny problem Evil Does Not Exist. To film, który próbuje łączyć różne stylistyki i pomysły, przez co finalnie nie trafia do nikogo. Ani do fanów pierwszego aktu, przyrodniczego slow cinema, ani tych, którym podobał się drugi, skupiony na dialogach i relacjach.

Jeśli chodzi o stronę realizacyjną, nie da się zarzucić wiele nowemu filmowi Hamaguchiego. Tym razem japoński reżyser pokazuje nam azjatyckie wsie oraz zimowy krajobraz, który może kojarzyć się z finałem Drive My Car. Statyczne kadry oraz ujęcia pokazujące bohaterów w szerszym planie mogą robić wrażenie, chociaż ciężko uznać je za szczególnie odkrywcze. Natomiast lekki problem mam w Evil Does Not Exist z muzyką. Monotonny, lekko ckliwy soundtrack momentami zaczyna po prostu irytować i może wybijać z seansu.

Evil Does Not Exist to największy zawód tegorocznego festiwalu w Wenecji. Hamaguchi po niezwykle udanym 2021 i bezapelacyjnie największym sukcesie w całej swojej karierze, wrócił z projektem mocno eksperymentalnym, który znacząco wyróżnia się na tle jego filmografii. Z jednej strony należy szanować reżysera za to, że nie osiadł na laurach i chciał tym razem zrobić coś innego. Z drugiej niestety sam film do szczególnie udanych nie należy. Pomimo kilku świetnych scen i pomysłów w drugim akcie, to niezborny zbiór różnych, niepasujących do siebie elementów. Każdy akt wygląda jak wyciągnięty z zupełnie innej produkcji, seans momentami okazuje się naprawdę męczący. Miejmy nadzieję, że Hamaguchi wróci jeszcze na właściwe tory i uda mu się powtórzyć sukces Drive My Car, bo chociaż tym razem zawiódł, nadal jest jednym z najlepszych, żyjących japońskich reżyserów.

fot. Evil Does Not Exist, reż. Ryusuke Hamaguchi