Kariera Roberta Zemeckisa jest martwa już od dłuższego czasu. Niegdyś ulubieniec rodzin, zdobywca Oscara i autor tak kultowych filmów, jak Powrót do przyszłości czy Forrest Gump, dziś jest już tylko cieniem dawnego siebie. W ostatnich latach próbował właściwie wszystkiego, za każdym razem z równie mizernym skutkiem. Jego najnowsze projekty to powstające bezpośrednio na streaming, zatrważające swoją jakością i poziomem efektów komputerowych filmy familijne. Dostępnego na Disney+ Pinokia, ostatnią produkcję Zemeckisa, uważam za najgorszą aktorską adaptację animacji, jaką dotychczas przyszło nam zobaczyć. Reżyser wraca w tym roku, ale z bardziej autorskim, eksperymentalnym projektem. Here. Poza czasem ma być dla niego powrotem do czasów świetności, filmem opowiadającym o rodzinie, miłości i Ameryce, z gwiazdami Forresta Gumpa w rolach głównych. Ostateczny efekt nie jest może udany, ale przynajmniej interesujący.
Akcja Here. Poza czasem rozgrywa się w jednym konkretnym miejscu. Przez lata oglądamy jak najpierw zamieszkiwali je rdzenni Amerykanie, żołnierze, arystokraci, aż wreszcie wybudowano w nim dom. Zamieszkiwało go wiele rodzin, a my na przestrzeni ponad wieku na ich przykładzie widzimy, jak zmieniał się kraj, kultura i życie ludzi.
Film Zemeckisa adaptuje komiks Richarda McGuire’a, przenosząc z niego przede wszystkim główny koncept i nielinearną narrację. Here. Poza czasem wydaje się jednak też swego rodzaju duchową kontynuacją Forresta Gumpa, który był niezaprzeczalnie największym sukcesem w dorobku reżysera. Powodów, by tak sądzić, jest kilka. Najoczywistszym jest to, że w rolach głównych ponownie możemy oglądać Toma Hanksa i Robin Wright. Znamienne jest również to, że za scenariusz poza Zemeckisem odpowiadał też Eric Roth, a ta dwójka współpracowała wcześniej tylko przy okazji Forresta Gumpa właśnie. Jednak najistotniejszym powodem jest to, że obydwa filmy poruszają dokładnie te same tematy i wykorzystują kameralną historię jednostek jako sposób na opowiadanie o historycznych przemianach kraju. Nie ulega wątpliwości, że zamieszkiwany przez szereg rodzin salon z Here ma być synekdochą Ameryki.
O nowym projekcie Zemeckisa można powiedzieć wiele, jednak z pewnością nie da się mu odmówić ambicji. I już za to go doceniam, bo wolę, żeby reżyser kręcił takie artystyczne porażki, które chociaż próbują coś osiągnąć, niż kolejne brzydkie filmy familijne, kręcone bezpośrednio na streaming. Here. Poza czasem konceptualnie może przypominać trochę Ghost Story Davida Lowery’ego. Tam oglądaliśmy upływ czasu i ciągłe zmiany z perspektywy jednego domu i zamieszkującego go ducha. Film Zemeckisa jest pod tym względem bardzo podobny, z tą różnicą, że pozostaje znacznie mniej metaforyczny w treści i bardziej radykalny w formie. Twórca Forresta Gumpa komentuje historię Ameryki w jednoznaczny sposób, stosując bezpośrednie paralele i nawiązania. Grypa hiszpanka zostaje zestawiona z COVID-em, walka o niepodległość USA z II wojną światową i Wietnamem, a kultura rdzennych Amerykanów z industrializmem. Zemeckis nie potrafi być subtelny, ale nie można mu odmówić tego, że ma wiele rzeczywiście dobrych pomysłów. Podoba mi się choćby podkreślanie tego, że wszystkie kultury i pokolenia mają podobne rytuały, relacje i potrzeby. Jest też scena z czarną rodziną zamieszkującą dom w czasach współczesnych, w której reżyser podkreśla istnienie rasizmu w amerykańskim systemie. To akurat jest o tyle zaskakujące, że Zemeckis zawsze był bardzo „białym” twórcą i w całej karierze nakręcił zaledwie jeden film z czarnym bohaterem, w którym jego rasa i tak nie miała większego znaczenia. Pod względem obrazu Ameryki Here. Poza czasem jest bardzo nierówne. Tyle samo jest tu udanych scen, co tych mimo wszystko nietrafionych, łopatologicznych i niezamierzenie śmiesznych.
Uważam, że cały projekt mógłby wypaść świetnie, gdyby sięgnął po niego jakiś sprawniejszy i przede wszystkim odważniejszy twórca. Problem z Zemeckisem jest taki, że choć momentami decyduje się na jakąś krytykę, patrzy na Amerykę z dużą pobłażliwością i nostalgią. Nawet kiedy już zabiera się za takie tematy, jak PTSD czy mizoginia w nuklearnej rodziny, brakuje mu odwagi. Już nawet Forrest Gump krytykował system w bardziej dosadny sposób. Znaczące jest to, że najbardziej udane momenty filmu to te, które rzeczywiście sięgają po trudne tematy, takie jak policyjny rasizm. Gdyby za projektem stanął ktoś niebojący się bardziej złożonych kwestii i położył nacisk na historię amerykańskiego seksizmu, homofobii i przemocy, Here. Poza czasem mogłoby się okazać mocną i celną krytyką. Tymczasem Zemeckis jest zbyt delikatny i powierzchowny, nie stać go na prawie żadne spojrzenie krytyczne. Niby sygnalizuje problemy, ale nigdy dosadnie, finalnie bardziej niż one interesuje go rodzinny melodramat.
Tutaj docieramy do tego, co jest gwoździem do trumny Here. Bo choć z wątkami dotyczącymi Ameryki mam sporo problemów, to ostatecznie są one przynajmniej ciekawe i znajduję w nich kilka zalet. Tymczasem mając do wyboru tyle ciekawych tematów związanych z rozwojem amerykańskiej wizji rodziny, Zemeckis skręca w banał, spłycając cały koncept do historyjki o kręgu życia, pełnej pustych frazesów o przemijaniu, miłości i nadziei. Im bliżej końca, tym więcej pojawia się scen, których jedynym celem jest wywołanie najprostszych emocji. Kolejni bohaterowie umierają, chorują i płaczą nad swoim losem. Nie zliczę, ile razy z ich ust pada tytułowe „here”, zawsze w ckliwym kontekście. Oczywiście Zemeckis zabierając się za wzruszające sceny nie sili się na żadną subtelność. Jedna z bohaterek na przykład okazuje się mieć demencję w tym samym momencie, kiedy wreszcie zaczyna przejmować kontrolę nad własnym życiem. Uważam, że w wątku rodziny zamieszkującej dom jest kilka dobrych pomysłów. Choćby pokazanie tego, jak ulotne i powtarzalne są nasze życia. Gdy odgrywana przez Robin Wright Margaret podczas swoich 50. urodzin orientuje się, jak mało przeżyła, jak wiele czasu spędziła w jednym miejsca i jak niewiele marzeń udało jej się zrealizować, rzeczywiście zrobiło mi się przykro. Problem w tym, że zawsze kiedy w jakimś momencie czujemy już jakąś szczerość, Zemeckis musi zalać nas serią kolejnych, ckliwych scen i płytkich morałów. Apogeum wszystkich tych tandetnych zabiegów jest przewijający się przez cały film koliber, który pojawia się we wszystkich epokach. Irytuje mnie, że reżyser tak bardzo stawia na szantaż emocjonalny i tego typu rozwiązania, jakby zupełnie nie wierząc w siłę swojej historii i inteligencję widzów. Dużo lepiej wypada tu choćby humor i to właśnie komediowe sceny w Here. Poza czasem są tymi rzeczywiście udanymi, bo nie są przynajmniej wymuszone i wykalkulowane. Mam nieodparte wrażenie, że Zemeckis bardzo chce powtórzyć to, co działało już w Forreście Gumpie i nie widzi, jak karykaturalny i bezczelny się stał. Jak już wspominałem, jego projekt mógłby wypaść o wiele lepiej, gdyby podejść do niego z inną wrażliwością, odpuszczając sobie banalne prawdy życiowe, których miejsce jest nie w kinie, a na facebookowych obrazkach dla boomerów.
Obsada nie wypada bardzo źle. Całkiem podoba mi się, że aktorzy podchodzą do swoich ról w trochę komediowy sposób, nie unikając pewnej dawki karykaturalności. Paul Bettany portretuje straumatyzowanego żołnierza w manieryczny sposób, a Tom Hanks zdaje się świadomie nabijać ze swoich występów w takich filmach, jak Duży czy Forrest Gump. Z aktorami wiąże się jednak pewna kontrowersja, o której mówiło się jeszcze na długo zanim Here. Poza czasem ujrzało światło dzienne. Otóż, aby przedstawić postacie odgrywane przez Toma Hanksa i Robin Wright w młodości, Zemeckis zdecydował się na de-aging korzystający z AI. W ten sposób mógł nakładać na aktorów w podeszłym wieku ich wizerunki sprzed wielu lat. Pierwsza kwestia to użycie AI w filmie, które samo w sobie powinno się mierzyć z dużą krytyką. Szczególnie biorąc pod uwagę, że w swoich wypowiedziach Zemeckis nie krył swojej fascynacji tą technologią. Trzeba jednak zaznaczyć, że na szczęście nie mówimy tu o generowaniu obrazów, jak to miało miejsce choćby w fatalnej czołówce zeszłorocznej Tajnej inwazji, a jedynie o wspomaganiu się sztuczną inteligencją przy de-agingu. Druga sprawa jest taka, że abstrahując już od moralności, finalny efekt wygląda po prostu źle. Młodzi Hanks i Wright poruszają się nienaturalnie, ich głosy brzmią staro, nie nie mówiąc już o samych twarzach, które wyglądały paskudnie już na pierwszych materiałach promocyjnych. Kiedy są jeszcze gdzieś na dalszym planie, można to ignorować, ale za każdym razem, kiedy zbliżają się do kamery, efekt jest żenujący. Ciężko znaleźć w kinie drugi tak mocny przykład doliny niesamowitości.
Interesującą sprawą jest to, w jaki sposób twórcy formalnie podeszli do głównego konceptu. Kamera aż do ostatniej sceny nie zmienia swojego położenia, portretując salon z jednego z jego kątów. To sprawdza się naprawdę nieźle i tworzy kilka interesujących ujęć. W jednej ze scen pojawia się na przykład lustro, w którego odbiciu wreszcie możemy zobaczyć pozostałą część domu. Jeszcze ciekawsze jest to, w jaki sposób twórcy realizują przejścia montażowe i zmiany scenerii. Nie ma tu bowiem klasycznych cięć, a zamiast tego podczas sceny na ekranie pojawia się biała ramka (od razu kojarząca się z komiksowym panelem), w której widzimy obrazy z innych czasów, by po chwili te zapełniły całą przestrzeń. To staje się też dla Zemeckisem sposobem na budowanie kontrastów czy paraleli. Mieszają się ze sobą dźwięki, bohaterowie i czasy. W jednej ze scen rdzennym Amerykanom towarzyszy znajdujący się w małej ramce w dolnym rogu ekranu telewizor, w którym leci koncert Beatlesów. Uważam, że akurat formalnie twórcom udało się wybrnąć z trudnego zdania i zrealizować koncept filmu w nieszablonowy sposób.
Trudno mi patrzeć na Here. Poza czasem w jednoznaczny sposób. Na pytanie o to, czy to dobry film musiałbym niestety odpowiedzieć jednoznacznie – nie. Za dużo jest tu irytującej ckliwości, szantażu emocjonalnego i płytkich banałów, które kojarzą mi się z najgorszymi produkcjami Zemeckisa. Jednak przy tym wszystkim należy dodać, że to również film, w całej swojej dziwności i formalnej odwadze, absolutnie fascynujący. Wiele było scen, które oglądałem na skraju fotela, zszokowany tym, że udało się zrealizować w Hollywood tak ekscentryczne pomysły. Niektóre momenty w swoim szaleństwie kojarzyły mi się nawet z Megalopolis Francisa Forda Coppoli. Pomimo wszystkich swoich wad, mam do Here sporo sympatii. Bo to przynajmniej nie wykalkulowany, odbębniony dla dużego studia produkt, jak Wiedźmy czy Pinokio, a rzeczywiście ambitny, autorski projekt. Artystycznie nieudany, ale przynajmniej szczery i jakiś, a to jak na obecną kondycję Roberta Zemeckisa i tak duże osiągnięcie.
Here. Poza czasem miało swoją polską premierę podczas 32. EnergaCAMERIMAGE. Film trafi do szerokiej dystrybucji 27 grudnia.