47. prezydent Stanów Zjednoczonych został zaprzysiężony. Donald Trump powrócił do Białego Domu na swoją ostatnią kadencję. Oczywiście, jeśli nie czeka nas żadna niespodzianka. Jeszcze przed objęciem urzędu echo Trumpa rozeszło się przynajmniej parę razy po ziemskim globie. Dotarło do Kanady, Panamy, Ukrainy czy na Grenlandię. Dzisiaj zajrzymy do Kalifornii, Los Angeles i stolicy światowego filmu, czyli Hollywood, które w niepewności czeka na skutki kadencji Donalda Trumpa, która może obić i tak już mocno poraniony rynek filmowy.
Donald Trump w zeszłym tygodniu namaścił swoich ambasadorów ds. Hollywood. Tę funkcję będą pełnić Sylvester Stallone, Mel Gibson oraz Jon Voight. Rzecz jasna, nie ma to żadnego wpływu na Hollywood i decyzja Trumpa to nic innego jak element jego szerszej gry dyplomatycznej, którą zaczął rozgrywać jeszcze jako prezydent-elekt. Potwierdza to między innymi fakt, że Mel Gibson dowiedział się o tej nominacji z wiadomości. Nawiasem mówiąc, jest to raczej znak rozpoznawczy Trumpa, że jeszcze za czasów jego poprzedniej kadencji, jego administracja dowiadywała się o decyzjach prezydenta z Twittera. To ogłoszenie raczej rozmyło się po Hollywood, które w tym momencie przeżywa pokłosie koszmarnych pożarów, które zdewastowały Pacific Palisades, Malibu i Altadenę, powodując szkody szacowane na 250 miliardów dolarów. Zakładam, że magnaci współczesnej fabryki marzeń pokroju Boba Igera, czy Teda Sarandosa sprawdzając poranne nagłówki z wiadomościami, nie zatrzymali się dłużej na tej prezydenckiej informacji. Mimo to potwierdza to fakt, że Trump ma oko na Hollywood — bastion demokratów i liberalnej narracji, z którą nowa administracja Trumpa przyrzekła walczyć.
„To będzie ponownie, jak same Stany Zjednoczone, Złota Era Hollywood!” – napisał na Truth Social Donald Trump. Ten populizm ma jednak w sobie ziarno prawdy. Przemysł filmowy w Los Angeles przeżywa ogromny kryzys. Prawdopodobnie największy w swojej historii. Miasto w ciągu 5 lat przeżyło trzy rozległe wstrząsy: pandemia, strajki scenarzystów i aktorów oraz pożary. Hollywood nie zdążyło się w pełni uzdrowić po pandemicznym lockdownie, kiedy to z nieba spadły kolejne plagi kalifornijskie. Pożary w Los Angeles zniszczyły wiele domów i posiadłości, a media skupiały się głównie na stratach największych celebrytów, takich jak nomen omen, Mel Gibson. Jednak prawdziwa tragedia dotknęła wielu członków ekip filmowych, tych z końcowych napisów, na których już przeważnie nikt nie zwraca uwagi. Hollywood to przede wszystkim osoby pracujące poza szumem medialnym na dalszych pozycjach w pionach produkcyjnych, specjalistów technicznych czy statystów, dla których praca w filmie czy telewizji to kluczowy obszar dorabiania sobie potrzebnych do życia pieniędzy. Te osoby mają trudności ze spłaceniem czynszu, który w Los Angeles jest wyższy o 70% niż między innymi w Atlancie, w której od lat nasila się przemysł filmowy i dokąd wielu filmowców zwyczajnie migruje. Związek zawodowy IATSE oszacował, że co najmniej 8 000 członków zostało ewakuowanych lub ich domy zostały zniszczone w trakcie pożarów, a warto zaznaczyć, że ta liczba jest mocno niedoszacowana. W Los Angeles została wstrzymana produkcja w Disneyu, Universal Studios i Warner Bros. Producenci zdają sobie sprawę, że nie mogą sobie pozwolić na kolejne ryzyko, szczególnie że pożary w Los Angeles są już na porządku dziennym, lecz ich skala oraz siła z każdym kolejnym rokiem może nabierać rozpędu. Pożary tylko nasilą masowy exodus filmowców z Los Angeles do innych miejsc jak wyżej wspomniana Atlanta w stanie Georgii lub inne państwa jak Węgry, które oferują bezpieczne i profesjonalne warunki pracy oraz korzystne liniowe kredytowe dla produkcji. To poraża, szczególnie patrząc na to, w jakim kryzysie był przemysł filmowy w Los Angeles w 2024 roku, nie mogąc podnieść się po ogromnym ciosie spodowdowanym przez strajki. W Mieście Aniołów ludzie szukają pracy, a skutki pożarów będą bolesne i długotrwałe. Pytanie, jak temu zaradzi gubernator Gavin Newsom i czy podwyżka kwot ulg podatkowych z 350 do 750 milionów dolarów zapobiegnie historycznemu załamaniu? Pewne jest to, że piękny filmowy mit osoby przyjeżdżającej do Hollywood realizować marzenia, upadł i nikt w Los Angeles nie śmie zakłamywać rzeczywistości.
Zatem Trump nawołujący do przywrócenia Złotej Ery Hollywood ma rację pod tym kątem, że produkcja rozrywki w Los Angeles przechodzi egzystencjalny kryzys i trzeba temu zaradzić. Natomiast konsolidacja Newsoma wraz z administracją Trumpa wydaje się niemożliwa, a Południowa Kalifornia i jej 200 000 pracowników branży rozrywkowej pilnie potrzebują teraz wsparcia federalnego od Trumpa. Obsadzenie ambasadorów pokroju Gibsona czy Voighta to w całym problemie droga donikąd, a jedynie część szerszej, nieprzewidywalnej retoryki 47. prezydenta Stanów Zjednoczonych. W tym przypadku tej cynicznej i paskudnej, bo z datą ogłoszenia Trump nie mógł trafić gorzej. Odkładając jednak na bok zeszłotygodniową rewelację, trzeba zaznaczyć, że Hollywood nigdy nie było i nie będzie priorytetem Trumpa. Stany Zjednoczone wydają się mieć tyle innych wewnętrznych i zewnętrznych problemów, że kwestie Hollywood nie staną się pierwszorzędne. Duży nacisk kładzie na tym ego Trumpa, który niewątpliwe chce zostać zapamiętany i chce dokonać czegoś wielkiego przed opuszczeniem Białego Domu. To stąd padają przeróżne deklaracje dotyczące aneksji Grenlandii czy Kanady. W tym momencie dyplomatyczna rozgrywka Donalda Trumpa przypomina Barad-dûr, gdzie mało kto, chce w obecnym położeniu znaleźć się w promieniu oka Saurona Trumpa. Tyczy to wszystkich, także Hollywood, które zdążyło się już przed tym nieco zabezpieczyć.
Ledwie w październiku 2024 r. na ekranach kin zadebiutował Wybraniec Aliego Abbasiego będący biografią Donalda Trumpa, w którego wcielił się Sebastian Stan. Film zadebiutował na festiwalu w Cannes i zebrał przyzwoite oceny, lecz szybko stał się celem ataku samego bohatera filmu, który zaczął grozić producentom pozwami. Historia wokół tej produkcji zasługuje na osobny artykuł, lecz dla całej branży wydarzenia wokół projektu były swoistym case study Trump 2.0, nawet jeśli mowa o dosyć radykalnym przykładzie. Dan Snyder, miliarder, który zainwestował w film, próbował różnymi środkami powstrzymać film przed premierą. W obawie przed pozwami ze strony wówczas byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych, film przeszedł obok różnych dystrybutorów filmowych. Ostatecznie został wypuszczony do amerykańskich kin dzięki niezależnej firmie Briarcliff Entertainment i zarobił ledwie 4 miliony dolarów na rynku amerykańskim. Film został również celowo pominięty w sezonie nagród. Mimo to Sebastian Stan wygrał Złotego Globa, ale nie za rolę Donalda Trumpa, a za fantastyczną kreację w filmie A Different Man. Więcej o Wybrańcu i kinie politycznym mówiliśmy w materiale z gościnnym udziałem Piotra Tarczyńskiego.
Wiele korporacji przyjęło bardzo pragmatyczną i niejasną postawę wobec Trumpa. Branża, która przez lata ucierpiała jak nigdy dotąd w historii, nie potrzebuje kolejnego problemu, z czego zdają sobie sprawę producenci i szefowie różnych firm medialnych. Mimo to na inauguracji Donalda Trumpa nie ujrzeliśmy obok Elona Muska, Jeffa Bezosa i Marka Zuckerberga, Boba Igera czy Teda Sarandosa. Za to pośród zaufanych ludzi zaproszonych na uroczystość można było dostrzec w jednym z pierwszych rzędów Isaaca Perlmuttera — byłego CEO Marvel Enterteinment, który od lat wspierał finansowo Donalda Trumpa. W 2023 roku Perlmutter został zwolniony z firmy, a w 2024 roku sprzedał swoje udziały w Disneyu. Między nim a Kevinem Feige — CCO Marvel Entertenment oraz Bobem Igerem — dyrektorem generalnym Walt Disney Company dochodziło na przestrzeni lat do licznych konfliktów. Spór między Feigem a Perlmutterem doszedł w pewnym momencie do tak kryzysowego punktu, że Iger zdecydował się oddzielić dywizję filmową Marvela od reszty kapitału przedsiębiorstwa, nad którym pieczę sprawował Perlmutter. Po latach widzimy na zaprzysiężeniu Trumpa uśmiechniętego Perlmuttera, który zawsze pozostawał poza obiektywem mediów. Zapewne to jedynie gest podziękowania Trumpa za wieloletnią znajomość i wsparcie finansowe kampanii, lecz nikt tak nie pamięta o konflikcie Disneya z republikanami, co właśnie Perlmutter, który zza tylnego fotela, będzie mógł wywierać nacisk na Boba Igera lub jego potencjalnego zastępcę czy zastępczynię.
Disney od dwóch lat jest w stanie wojny z republikanami, a konkretnie Ronem DeSantisem — gubernatorem Florydy i jednym z najbardziej wpływowych ludzi w partii republikańskiej. Od dwóch lat toczy się spór wokół ustawy Don’t Say Gay będącej efektem wojny kulturowej, tak silnie rozproszonej w mediach od paru lat. Sprawa tak dogłębnie dotknęła interesy Disneya, że Bob Chapek zapłacił tym własną posadą, a na stołek dyrektora powrócił sam Bob Iger. Disney stał się też celem ataku ze strony MAGA, m.in. z powodu Dany Walden, nadzorującej ABC News i typowanej na faworytkę do objęcia stanowiska po odchodzącym na emeryturę dyrektorze generalnym Disneya, Bobie Igerze. Walden stała się główną podejrzaną ze względu na długoletnią przyjaźń z Kamalą Harris oraz intensywne zaangażowanie w zbieranie funduszy na jej kampanię. „Bez wątpienia Trump spróbuje dopaść Boba Igera. Zrobi wszytko, żeby mu i Disneyowi przeszkodzić, biorąc pod uwagę sytuację z DeSantisem i Florydą.” – powiedziało dla Vulture jedno z anomiowych źródeł.
Disney obok Netflixa jest jednym z głównych aktorów toczącej się wojny kulturowej, która bezcześci dyskusję o kulturze. Sam Trump niegdyś zabrał w tej sprawie głos odnośnie praktyk castingowych studia. Debata wokół woke, w znacznej mierze bezsensowna i idiotyczna, daje pewien podgląd na możliwy kulturowy zwrot za nowej kadencji Trumpa. Czy to jednak oznacza, że Hollywood zwróci się całkowicie ku prawej stronie? Nie. Natomiast pewne ruchy w dolinie krzemowej mogą pociągnąć za sobą decydentów ze świata reflektorów. Mark Zuckerberg jeszcze zanim Donald Trump zagościł ponownie w Białym Domu, poczynił liczne kroki mające na celu zmianę polityki Meta i przesunięcie się po politycznym diagramie bliżej chociażby X zarządzanego przez Elona Muska. Nikt trzeźwo patrzący na biznes nie myślał, że korporacje czy osoby takie jak Zuckerberg przejawiają jakiekolwiek poglądy polityczne. Wszelka umowna progresywność, polityka DEI, nie miały żadnego społecznego wymiaru, lecz były efektem pinkwashingu. Proces zmian w Hollywood pod kątem inkluzywności treści już się rozpoczął, jak zaznaczył anonimowy producent z Disneya. Według tej osoby widać migrację w branży i jak ze stanowisk odchodzą osoby odpowiedzialne za promowanie treści DEI, a Hollywood czeka swoiste rozliczenie. Disney niedawno usunął wątek transpłciowej postaci z nadchodzącego serialu Pixara – Win or Lose, a tendecja wskazuje na to, że takich posunięć może być więcej. Szkoda, że w tej korporacyjnej grze pozorów najbardziej ucierpiały osoby z różnych mniejszości społecznych i seksualnych, które po dziś dzień stanowią w rękach medialnych i technologicznych oligarchów jedynie narzędzie eksploatacji.
Nie uważam jednak, że czeka nas powtórka czasów Ronalda Reagana, który walcem przejechał się po Hollywood. W zasadzie to jedyny w historii przypadek, kiedy Hollywood miało w Białym Domu „swojego człowieka”. Trump próbuje wzorować się na Reaganie, być showmanem i nawet jeśli odbił się od reality-show, to nie jest i nigdy nie będzie człowiekiem z Hollywood rozumiejącym ten świat. Dzisiejsza branża wygląda zupełnie inaczej niż te 40 lat temu i misja wdrożenia konserwatyzmu do filmowych oraz serialowych treści wydaje się być karkołomnym zadaniem. Mało prawdopodobne, że czeka nas Trumpomania, to jest bardzo możliwe, że platformy streamingowe chcące przyciągnąć odbiorców, zmienią delikatnie narrację, aby zachęcić bardziej konserwatywnego odbiorcę. Mimo jednak sporego nacisku na wannabe progresywność, Hollywood lawirowało od lat w bezpiecznej, centrowej i neoliberalnej powłoce, dystansując korporacje od zdecydowanych stanowisk politycznych. Za rządów Trumpa ta szala może się delikatnie przesunąć w prawo, lecz jak zauważają producenci filmowi, jawna polityka konserwatywna po prostu się nie sprzedaje. Tematyka polityczna, już nie mówiąc o tej międzynarodowej, jest nieobecna w głównym nurcie, co ma uwarunkowanie polityczno-ekonomiczne. Raczej nikt z dużych producentów zasadających w Hollywood dzisiaj nie odważyłby się podjąć w swoich projektach tematów Ukrainy czy Chin. W momencie, gdy mamy do czynienia z dwoma sprzecznymi wektorami jak liberalne Hollywood czy osuwający się z każdym dniem w radykalny konserwatyzm Trump, korporacje nie będą chciały tym bardziej podejmować żadnego ryzyka, narażając się na gniew nieobliczalnego prezydenta czy jego establishmentu. Warto pamiętać, że przecież to nie pierwsza kadencja Trumpa i gdy sprawował urząd w 2017-2021 roku, to Hollywood czy Dolina Krzemowa nie przejawiały paniki z tego powodu. Wtedy jednak sam Trump zdawał się mieć bardziej umiarkowany pogląd na kwestie chociażby progresywności, nawet jeśli za jego rządów rozpoczęła się wojna kulturowa. Dzisiejszy Trump skręcił znacznie bardziej w prawo, bo taki jest prąd polityczny, a nikt tak nie opanował sztuki populizmu, co obecny prezydent Stanów Zjednoczonych.
Nie oznacza to jednak, że cała branża ma dekadenckie myśli. Dyrektor Warner Bros. Discovery – David Zaslav, choć nie wyraził dla żadnego z ówczesnych kandydatów na prezydenta poparcia, wskazał subetelnie na Donalda Trumpa. Zaslav uważa, że kadencja Trumpa może być przepustką do kolejnych fuzji w branży i obejścia regulacji Federalnej Komisji Handlu. „Może to być okazja do konsolidacji, która zapewni naprawdę pozytywny i budujący wpływ na tę branżę” – powiedział Zaslav podczas konferencji prasowej w listopadzie zeszłego roku. Warner Bros. Discovery zmagające się z ogromnym zadłużeniem, szuka różnych alternatyw zdjęcia z siebie tego nadmiernego bagażu. Mówi się z resztą cały czas głośno o sprzedaniu różnych aktywów firmy, w tym TVN. Rok temu po raz pierwszy usłyszeliśmy o planach Davida Zaslava skierowanych ku fuzji Warner Bros. Discovery z jakimś innym, dużym podmiotem medialnym. W grę miał wchodzić Paramount. Jeśli miałbym stawiać pieniądze na rzeczy, które wydarzą się za kadencji Trumpa, to właśnie byłaby to kolejna, duża konsolidacja firm w Hollywood. Warner Bros. Discovery jest na tacy, a kości zostały rzucone, lecz Zaslav musi przezwyciężyć ego Donalda Trumpa. Przed laty prezydent USA miał blokować fuzję AT&T i CNN z Time Warnerem, która jak wiemy, finalnie jednak doszła do skutku.
Dzisiaj na ustach nie tylko Hollywood, ale całego politycznego establishmentu jest jedna kwestia. AI. Sztuczna inteligencja wprowadza rewolucję do wielu sektorów, w tym gałęzi rozrywkowej. W momencie, kiedy mamy do czynienia ze swoistym Projektem Manhattan 2.0 oraz zakulisowymi działaniami m.in. Open AI w celu implementacji AGI, Hollywood szykuje się na proces transformacji i wdrożenia sztucznej inteligencji w struktury działań. Przed studiami i odbiorcami czeka wielka debata oraz mentalna zmiana wobec AI, które wciąż jest generalnie krytykowane. Wystarczy rzecz jasna wspomnieć o niedawnej głośnej sprawie z użyciem modelu sztucznej inteligencji przy produkcji filmu The Brutalist. W tym momencie branża za bardzo nie ma skonkretyzowanego kierunku i poglądu na AI. Nikt za bardzo nie wie, na czym stoi i to jest to, co może martwić wiele osób, w tym te, które w tym wielkim autobusie zwanym sektorem kreatywnym, siedzą na tylnich siedzeniach. We wrześniu Kalifornia wprowadziła nowe prawo dotyczące sztucznej inteligencji przy wsparciu SAG-AFTRA. Niewątpliwie branża patrzy z lekkim niepokojem na 2026 rok, kiedy to będzie trzeba przedłużyć umowę poszczególnych gildii z AMPTP, a temat AI z każdym kolejnym miesiącem będzie rósł w dyskursie branżowym. Zeszłoroczne wybory zamazały nieco debatę na ten temat, ale już widać początek wyścigu zbrojeń ze strony studiów, co zapoczątkowało Lionsgate. Administracja Donalda Trumpa jest przygotowana na kolejną wojnę handlową, obejmującą ogromne zapowiadane cła wysokości 60% na towary z Chin, a zimnowojenna projekcja Trumpa też może odbić się na przemyśle filmowym. Efekty wojny handlowej zauważyliśmy już w pandemii, gdzie wręcz historyczne relacje Hollywood z Pekinem zostały pogrzebane. Powolna odbudowa tychże stosunków, szczególnie po powrocie Igera w Disneyu nadal nie przyniosła pożądanych skutków. Ponowne przyjście Trumpa i zaognienie relacji z Chinami, może tym bardziej wpłynąć na popsute już relacje biznesowe na płaszczyźnie filmowej.
W marcu czeka nas 97. Gala Oscarów, która będzie jedną z najdziwniejszych gal ostatnich lat. Myślę, że dzisiaj w branży nie jest nikomu specjalnie do świętowania, bo pożary w Los Angeles i ogólny kryzys Hollywood roztaczają się echem każdego dnia w kolejnych gałęziach branży. Gala była jednak zawsze pewnym spojrzeniem na zeitgeist panujący w kulturalnej elicie amerykańskiej i tym bardziej intryguje tegoroczne rozdanie. Czy zwycięży pragmatyczność, czy eskapizm wobec lęków amerykańskiego społeczeństwa? W dniu inauguracji Donalda Trumpa Elon Musk bezpardonowo wykonał salut rzymski, co tylko wzmacnia obawy społeczeństwa wobec techno-oligarchy sprawującego wysoki urząd w administracji Trumpa. Tym samym weszliśmy w erę Trump 2.0, która wywoła i już wywołuje trzęsienie ziemi. Jednak i bez tego Hollywood już przeżyło kataklizmy i pierwiastek Trumpa nie odgrywa w tym równaniu determinującej roli. Wiele dyrektorów i szefów studiów produkcyjnych patrzy z lękiem na to, czy uda im się przetrwać kolejny kwartał finansowy i nie ma zbytnio ochoty śledzić X lub Truth Social, co tym razem powie Donald Trump. Branża potrzebuje konsolidacji, naprawy i nie może sobie pozwolić na kolejny kryzys czy tym bardziej wojnę z Waszyngtonem, a trzeba pamiętać, że stosunki z podgrzanym oraz pamiętliwym Trumpem nie będą łatwe. Czeka nas zatem bardzo chłodny i pragmatyczny okres w fabryce marzeń, z którego mogą dobiec głosy liberalnego ruchu oporu, lecz będą one podane z pewną dozą ostrożności i zduszenia.