Niewiele jest dzieci słynnych reżyserów, którym udało się osiągnąć sukces. Idąc w ślady rodziców muszą przyzwyczaić się do ciągłych porównań i tworzenia w ich cieniu. Brandon Cronenberg przy każdym kolejnym filmie nazywany jest godnym następcą ojca. Kiedy do kin wchodziło The Watchers mówiło się o nim tylko jako o „reżyserskim debiucie córki Shyamalana”. Jest jednak wąskie grono twórców, którym udało się osiągnąć sukces i odciąć filmową pępowinę. Sofia Coppola, Osgood Perkins oraz bohater dzisiejszej retrospektywy – Jason Reitman.
Ivan Reitman był jednym z najuważniejszych twórców komediowych XX wieku. To spod ręki tego, urodzonego w Czechosłowacji reżysera wyszli Bliźniacy (1988), Gliniarz w przedszkolu (1990) czy przede wszystkim oryginalni Pogromcy duchów (1984), którzy mieli ogromny wpływ na amerykańską popkulturę i wytworzyli markę obecną w niej po dziś dzień. Reitman przy okazji był bardzo znaczącym producentem. Przez lata maczał palce w powstawaniu wielu popularnych komedii, czego sztandarowym przykładem jest Kosmiczny mecz (1996), ale zdarzały mu się też projekty w zupełnie innej konwencji. Wystarczy wspomnieć, że w latach 70. wyprodukował niektóre z horrorów Davida Cronenberga. Wpływ Reitmana na amerykańskie kino jest niekwestionowalny. Był twórcą komercyjnym, ale niezwykle lubianym. Znaczna większość jego projektów do dziś jest ciepło wspominana i utożsamiana z najlepszym okresem dla amerykańskiej komedii. Ivan Reitman zmarł 12 lutego 2022 roku, w wieku 75 lat. Co ciekawe w swojej trwającej prawie 50 lat karierze doczekał się tylko jednej nominacji do Oscara. W 2010 w kategorii najlepszy film nominowano W chmurach, które wyprodukował, a którego reżyserem był Jason Reitman – jego syn.
Jason Reitman urodził się 19 października 1977 roku, a kino było obecne w jego życiu już od najmłodszych lat. Mówi się, że już jako roczne dziecko pojawiał się na planie Menażerii (1978), którą produkował jego ojciec, a jego pierwszy występ aktorski przypada na 1988 rok (10-letni Jason pojawił się na chwilę w Bliźniakach). Później były jeszcze równie niewielkie role w Pogromcach duchów II (1989), Gliniarzu w przedszkolu, Dave (1993) i Dniu ojca (1997). Prawdziwa kariera młodego Reitmana rozpoczyna się jednak pod koniec lat 90., kiedy ten studiował na University of Southern California. Początkujący reżyser nakręcił wtedy kilka krótkich metraży i, co zaskakujące, dwukrotnie odrzucił propozycję wyreżyserowania stonerskiej komedii Stary, gdzie moja bryka? (film nakręcił ostatecznie Danny Leiner i trafił on do kin w 2000 roku zbierając absolutnie fatalne recenzje). Już w 2005 swoją światową premierę miał pełnometrażowy debiut Reitmana – Dziękujemy za palenie.
OD 2005 minęło już prawie 20 lat, a Jason Reitman wyreżyserował w tym okresie 10 pełnometrażowych filmów, kilkanaście odcinków różnych seriali, a przy okazji idąc w ślady ojca zajął się również produkcją. W jego dorobku znajdują się komedie, dramaty, kino historyczne, a nawet jeden blockbuster. Większość jego filmów została przyjęta ciepło, a pojedyncze odniosły nawet sukces w sezonie nagród. Dziś możemy już bez wahania stwierdzić, że Jason wykreował własną markę i stał się twórcą niezależnym od ojca. Jego filmografia jest niezwykle różnorodna i zawiera w sobie wiele docenionych i niedocenionych perełek. Od lat tworzy dobre kino środka i kreuje własny styl, zupełnie różny od stylu Ivana. Nie jest może bardzo rozpoznawalny, natomiast jego Juno, W chmurach czy Tully dalej cieszą się dużym powodzeniem. Podczas tegorocznej, 15. edycji American Film Festival odbędzie się polska premiera Saturday Night, najnowszego filmu Reitmana. To dobry moment, żeby przyjrzeć się jego karierze, która nie jest może spektakularna, ale za to interesująca i w wielu momentach zaskakująca.
Przed przejściem do pełnometrażowego debiutu Reitmana warto chociaż kilkoma słowami wspomnieć o jego krótkich metrażach. Powstało ich 6 (w tym jeden dokumentalny), ale do dziś szeroko dostępne są tylko 3. Pierwszym sukcesem twórcy było to, że Operation (1998), jego pierwszy film zadebiutował na festiwalu Sundance. Większość krótkich projektów była zachowana w komediowym tonie, ale widać już w nich pewne zainteresowania reżysera, które ten będzie rozwijał później. W In God We Trust (2000) obserwujemy na przykład mężczyznę, który po trafieniu do czyśćca stara się naprawić błędy, które popełnił w życiu. Temat zmiany i walki z własnym charakterem będzie się pojawiał jeszcze kilkukrotnie w późniejszych filmach Reitmana, najsilniej we W chmurach i Kobiecie na skraju dojrzałości.
Jeszcze ciekawszy wydaje się ostatni krótki metraż twórcy, czyli Consent, które zadebiutowało rok przed Dziękujemy za palenie. Scenariusz Reitman napisał wraz z Michele Lee, z którą wówczas się spotykał, a która w 2004 została jego żoną (ostatecznie małżeństwo rozpadło się w 2014). Akcja kilkuminutowego filmu rozgrywa się w sypialni. Kiedy po randce dochodzi do zbliżenia, chłopak pyta nagle o zgodę na seks w formie pisemnej. Prosta sytuacja zaczyna się komplikować, kiedy do akcji wkraczają prawnicy żądający dodania kolejnych podpunktów. To satyryczne spojrzenie na świat i naśmiewanie się z amerykańskiej legislacji są charakterystyczne dla stylu młodego Reitmana, a jego pełnometrażowy debiut będzie ich apogeum. Dziś Consent mogłoby się wydawać nieco niepoprawne, szczególnie ze względu na to jak przez lata zmieniło się społeczne postrzeganie seksu. Natomiast osobiście uważam, że film należy traktować bardziej jako żart z tego, jak prawo wkracza we wszystkie, nawet najbardziej prywatne aspekty ludzkiego życia. Bardzo podobny wątek będziemy zresztą oglądać Pewnym kandydacie, jednym z najnowszych filmów reżysera.
Historia powstania pierwszego pełnometrażowego filmu Jasona Reitmana jest burzliwa i związana kilkoma szokującymi historiami. Choć projekt odniósł duży sukces, dziś niewielu pamięta już kontrowersje jakie miały miejsce podczas jego premiery. Przed filmem była książka. Thank You for Smoking to powieść Christophera Buckleya, politycznego satyryka, o którym można by zapewne napisać osobną retrospektywę. Wystarczy wspomnieć, że poza pisaniem komedii o Białym Domu, kosmitach czy Związku Radzieckim był autorem przemów George’e H.W. Busha. Thank You for Smoking zadebiutowało w 1994 roku i było satyrą na przemysł tytoniowy oraz lobbing. Prawa do adaptacji powieści wykupiło Iron Productions, firma Mela Gibsona, który pierwotnie chciał zresztą zagrać jej głównego bohatera. Książką zainteresował się również Reitman, który ze względu na swój satyryczny styl widział w Buckleyu swoje odbicie. Jason napisał więc scenariusz, który niezwykle spodobał się Gibsonowi.
Chociaż zdawało się, że projekt jest gotowy do realizacji, napotkano kolejne komplikacje. Nie udało się znaleźć żadnego dużego studia, które byłoby w stanie sfinansować powstanie filmu w formie jakiej chciał reżyser. Już pierwotna wersja scenariusza wzbudzała wiele kontrowersji. Potencjalni producenci chcieli, aby zmieniono ją tak, żeby przekaz antytytoniowy był bardziej widoczny i żeby główny bohater przeszedł pozytywną zmianę na koniec historii. Jako, że Reitman nie chciał na to przystać, Dziękujemy za palenie przez kilka lat tkwiło w limbo. Finalnie film udało się zrealizować w niezmienionej wersji dzięki odpowiedzialnemu za PayPala milionerowi Davidowi O. Sacksowi, który wykupił prawa od Icon Productions i wyłożył większość budżetu. Zaskakujące może być także to, że jednym z producentów filmu był inny bogacz powiązany z Paypalem, czyli Elon Musk (w filmie pojawia się nawet jego krótkie cameo).
Jak na debiut Dziękujemy za palenie zebrało naprawdę imponującą obsadę. W rolę główną wcielił się Aaron Eckhart, aktor dziś może już nieszczególnie znany, ale w okresie powstawaniu filmu rozpoznawalny. Najszerzej kojarzony ze względu na to, że grał Harveya Denta w trylogii Mrocznego Rycerza. Jeszcze mocniejszy jest drugi plan: Willim H. Macy, Robert Duvall, Sam Elliott oraz J.K. Simmons, który jest o tyle istotny, że w przyszłości będzie jeszcze współpracował z Reitmanem przy wszystkich jego filmach poza Tully. W jedną z pobocznych ról wcieliła się także Katie Holmes z czym wiąże się kolejna kontrowersja z jaką Thank You for Smoking zmagało się w okolicach premiery. Internetowa plotka mówiła o tym, że po interwencji Toma Cruise’a, ówczesnego męża aktorki, z filmu została wycięta rozbierana scena z jej udziałem. Była to oczywiście bzdura, ale twórcy musieli się z niej tłumaczyć w wywiadach.
Pomimo wszystkich tych dziwnych komplikacji i ciągłych zwrotów akcji na etapie preprodukcji Dziękujemy za palenie okazało się niezwykle udanym projektem. Zaryzykowałbym wręcz stwierdzenie, że do dziś jednym z najlepszych w dorobku Jasona Reitmana. Niewiele jest we współczesnym, amerykańskim kinie równie błyskotliwych, pomyślanych satyr. Fabuła filmu skupia się na Nicku Naylorze, spin doktorze, który zajmuje się bronieniem tytoniu w mediach. Mężczyzna chodzi do programów dyskutując z politykami i naukowcami o szkodliwości papierosów. Przed Nickiem staje ciężkie wyzwanie. Będzie musiał zmierzyć się z senatorem Finistirrem, który chce wprowadzić specjalne oznaczenia tytoniu, równocześnie stając się celem grupy radykałów i próbując pozostać autorytetem dla 12-letniego syna.
Jak na debiut Dziękujemy za palenie jest zaskakująco sprawnie napisane i wyreżyserowane. Aż ciężko uwierzyć, że za tym projektem stoi 28-latek, który dopiero zaczynał swoją przygodę z kinem. Film ma świetne tempo, pomimo natłoku wątków nigdy się w nich nie gubi, a kluczowe momenty wybrzmiewają dokładnie tak jak powinny. Pełno jest tu wyrazistych postaci, szybkich wymian zdań i montażu opartego na skojarzeniach. Przesadą byłoby może nazwanie Reitmana poprzednikiem Adama McKaya, natomiast w jego debiucie jest wiele zabiegów i stylistyki, które mogą kojarzyć się właśnie z późniejszymi Big Short (2015), Vice (2018) czy Nie patrz w górę (2021).
Dziękujemy za palenie to udana satyra co najmniej z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że udaje jej się spojrzeć na problem z kilku perspektyw i zwrócić uwagę na wiele patologii systemu. Po drugie reżyser krytykuje obydwie strony konfliktu, ale unika prostego symetryzmu. Wreszcie po trzecie, przy naśmiewaniu się z poruszanych tematów film nigdy nie zapomina o samych bohaterach i do końca pozostaje kompetentną historią niezależnie od tematyki. I wreszcie po czwarte Reitmanowi udało się wykreować satyrę na tyle przewrotną i nieszablonową, że nie zrozumiała jej nie tylko spora część widowni, ale i niektórzy z producentów.
Chociaż Nick Naylor w wielu momentach filmu może budzić nasze pozytywne emocje, nie ulega wątpliwości, że nie jest dobrą osobą. W pierwszej scenie widzimy jak podczas telewizyjnego programu przekonuje chorego na raka chłopca, że papierosy wcale nie są takie złe, a w początkowym monologu przyznaje, że ośrodek, dla którego pracuje zajmuje się głównie opłacanym manipulowaniem badaniami. Bohater może być sympatyczny w relacjach z przyjaciółmi i rodziną, ale w gruncie rzeczy to szkodliwy oszust i cynik. Medialnie może i będzie opowiadał o tym, że ograniczenie dostępu do papierosów godzi w społeczną wolność, ale prywatnie bardzo wprost przyznaje, że wszystko to bzdury, a lobbing, którym się zajmuje to patologia. Motywem stojącym za wszystkim co robi spin doktor nie jest żadna walka o wolność czy wypaczone poczucie moralności, ale chęć zarobku – „większość zła na świecie bierze się z tego, że ktoś musi spłacić hipotekę”.
Cały wątek Naylora oczywiście nie ma na celu pochwały lobbingu. To jeden wielki żart z tego jak Amerykanie postrzegają wolność i co uważają za jej przejawy. W filmie Reitmana kapitalizm to głównie źródło kolejnych patologii i kuriozalnych sytuacji. System, w którym manipulowanie faktami odbywa się w granicach prawa. Podczas debat na temat szkodliwości papierosów nie wygrywa wcale grono naukowców, którzy mają po swojej stronie prawdę i wiarygodne badania, a Naylor, który ma po prostu więcej charyzmy. Reitman podkreśla też, że problemem nie są same firmy tytoniowe – one tylko korzystają z tych samych mechanizmów co wszyscy inni. Równie zepsuta jest prasa, branża filmowa niemająca najmniejszego problemu z reklamowaniem tytoniu czy wreszcie politycy, którym nie zależy na realnych zmianach, ale dobrym PR-ze. Finalnie Naylora udaje się pokonać dopiero Heather Holloway, dziennikarce, która podobnie jak on zignorowała jakąkolwiek moralność i medialnie wygrała z nim, bo użyła manipulacji – narzędzia, które w kapitalizmie jest premiowane. Wielu widzów zdaje się odbierać Dziękujemy za palenie jako pochwałę amerykańskiej wizji wolności, jakby kompletnie zapominając, że w jednej z ostatnich scen główny bohater wykorzystuje swojego syna jako narzędzie do wygrania dyskusji z senatorem. Ostatnie słowa jakie wypowiada w filmie Nick Naylor brzmią „Michael Jordan gra w koszykówkę, Charles Manson zabija, a ja mówię. Każdy ma jakiś talent”. I choć wypowiedziane z uśmiechem na ustach nie są one wcale pozytywne, są ostatecznym pokazem cynizmu i degeneracji. A na koniec Reitman zaznacza po raz kolejny, wyraźnie, że problemu nie stanowi tu wcale tytoń, w jego filmie nie zobaczymy ani jednego wypalonego papierosa, problem tkwi w całym systemie. Ludzie tacy jak Naylor zawsze znajdą sobie pracę, a póki Amerykanie będą normalizowali i uprawomocniali lobbing, nic się nie zmieni.
W tym momencie warto wrócić do Davida O. Sacksa, który jest nie tylko producentem filmu, ale i jednym z pierwszych widzów, który wcale go nie zrozumiał. Milioner w wywiadach mówił, że docenił Dziękujemy za palenie właśnie za dobre ukazanie amerykańskiej wolności i jej pochwałę, za przykład podając to, że bohater taki jak Nick Naylor w każdym innym filmie byłby antagonistą[1]. Ewidentnie umknęły mu wszystkie niuanse i cała krytyka. Nie zwrócił uwagi na to, że dzieło Reitmana ludzi jego pokroju portretuje jako cyników bez kręgosłupa moralnego żerujących na lukach w systemie. Dziękujemy za palenie oczywiście nie zrozumiał też współfinansujący je Elon Musk, ale to akurat nie jest żadnym zaskoczeniem. Miliarder oglądając Gwiezdne wojny i Matriksa postrzega siebie jako reprezentan rebelii, więc jeśli chodzi o umiejętności interpretacji kultury przerasta go zapewne przeciętny kilkulatek.
Thank You for Smoking to debiut o jakim wielu twórców może tylko pomarzyć. Błyskotliwy, wieloznaczny, budzący silne emocje. Z jednej strony zabawny i dotykający wielu różnych kwestii, z drugiej broniący się też jako historia sama w sobie. Alexander Payne, bohater zeszłorocznej retrospektywy, rozpoczynał swoją karierę w bardzo podobny sposób. Z tym, że jego Citizen Ruth (1996) była projektem znacznie gorszym, zagubionym gdzieś między płytką krytyką społeczną a średnio ciekawą protagonistką. Satyra to ciężki gatunek, który nie wychodzi często nawet doświadczonym twórcom, a co dopiero tym początkującym. Jason Reitman stoi w kontrze do tej reguły, a Dziękujemy za palenie do dziś pozostaje jednym z jego najlepszych i w warstwie interpretacyjnej najciekawszych filmów.
Mimo wszystkich kontrowersji, produkcyjnych problemów oraz drażliwych tematów, Dziękujemy za palenie zostało przyjęte bardzo dobrze. Film był pokazywany w Sundance, Toronto, zbierał dobre recenzje i przy niewielkim budżecie zarobił ponad 24 miliony dolarów, co przy tego typu produkcji jest bardzo solidnym wynikiem. Został też dostrzeżony w sezonie nagród 2007 roku, zdobywając dwie nominacje do Złotych Globów za najlepszą komedię lub musical oraz za pierwszoplanowy występ Aarona Eckharta. Szczególnie zasłużona jest ta druga. Aktor wcielający się w Naylora wypadł świetnie, to jeden z najciekawszych występów w całym jego dorobku. Ze względu na swoją charyzmą może przypominać współczesne kreacje Glena Powella. Poza tym były jeszcze dwie nagrody dla samego Reitmana. Za najlepszy scenariusz podczas Film Independent Spirit Awards oraz debiut reżyserski od National Board od Review. Sukces był na tyle duży, że przez pewien czas przewijał się nawet pomysł zrobienia na podstawie Thank You For Smoking jeszcze serialu, natomiast ostatecznie nie doszedł od do skutku. Natomiast sam Reitman nie zwalniał tempa, a kolejne dwa jego filmy to te, które odniosły największy sukces.
Drugi, pełnometrażowy film Reitmana do dziś pozostaje tym najpopularniejszym. Mowa oczywiście o Juno, której historia rozpoczęła się jeszcze zanim Dziękujemy za palenie trafiło na ekrany kin. Scenariusz napisała Diablo Cody i był to jej debiut. Pisząc go autorka nie wierzyła nawet do końca, że kiedykolwiek zostanie on zrealizowany. Stało się jednak inaczej, bo kiedy skrypt trafił w ręce Reitmana, ten był nim zachwycony i od razu wyraził chęć realizacji (przez pewien czas projekt miał reżyserować jeszcze Brad Siberling kojarzony głównie z filmami familijnymi). Rola główna przypadła Elliottowi Page’owi, który zachwycił twórców swoim występem w Pułapce (2005). Poza nim wystąpili: Michael Cera, Jennifer Garner, Jason Bateman, z którym Reitman będzie jeszcze pracował przy W chmurach oraz J.K. Simmons, który podobno przeczytał scenariusz Juno już na planie Dziękujemy za palenie i koniecznie chciał w nim zagrać. Film nakręcony w krótkim czasie za zaledwie 6,5 miliona dolarów, a po debiucie na festiwalu w Toronto niespodziewanie okazał się on ogromnym hitem.
Główną bohaterką filmu jest tytułowa Juno MacGuff, 16-latka, która zachodzi w niechcianą ciążę ze swoim najlepszym przyjacielem, Pauliem Bleekerem. Dziewczyna początkowo planuje dokonać aborcji, finalnie jednak nie daje rady, więc postanawia urodzić i oddać dziecko do adopcji. Podstawą dla scenariusza były doświadczenia adopcyjnych rodziców, ale Diablo Cody sama przyznaje, że część historii to także jej własne wspomnienia z czasów liceum, kiedy to spotykała się z chłopakiem, który stanowił inspirację dla postaci Pauliego.,
Juno to kino bardzo empatyczne, mówiące o skomplikowanych problemach w czuły, wyważony sposób. W swoim filmie Reitman patrzy ciepło zarówno na świat jak i swoich bohaterów, nie znajdziemy tu wiele osądzania czy moralizowania. Także sama historia pomimo podejmowanych tematów jest bardzo przyziemna. Choć na pierwszym planie mamy niechcianą ciążę i adopcję, Juno cały czas zdaje się być tylko niezobowiązującą, licealną opowiastką o pierwszej miłości oraz nastoletnich problemach. To wszystko dodaje filmowi pewnego specyficznego uroku i zdaje się, że to właśnie on jest podstawą jego popularności. Delikatny humor i bezpretensjonalne podejście do skomplikowanych problemów w późniejszym czasie staną się wizytówką Reitmana i Cody, a Kobietę na skraju dojrzałości i Tully, czyli dwa pozostałe filmy, nad którymi ten duet wspólnie pracował w wielu aspektach zdają się być duchowymi kontynuacjami Juno.
Tym, co w Juno urzeka mnie najbardziej jest podejście Reitmana do bohaterów. Operując z historią, która na papierze jest tak dramatyczna, łatwo można by popaść w skrajności. Bardzo wiele hollywoodzkich filmów zapewne starałoby się przedstawić w złym świetle Pauliego czy macochę Juno. Próbowaliby zawrzeć w filmie więcej silnych emocji i rodzinnych kłótni. Tymczasem Reitman i Cody celowo tego unikają, portretując każdą z postaci w pozytywnym świetle. Ich dzieło ma mnóstwo wyrozumiałości do każdego bohatera i nawet jeśli ten raz na jakiś czas zrobi coś głupiego czy niewłaściwego, ma to swoje uzasadnienie i nie wynika ze złej woli. Idealnym przykładem tego podejścia jest to, jak przedstawieni są rodzice Juno. Kiedy dowiadują się, że ich córka zaszła w ciążę, oczywiście są zaniepokojeni, ale w żadnym stopniu nie agresywni. Zamiast złościć się na jej nieodpowiedzialność czy podejmowane decyzje, postanawiają okazać wsparcie. Macocha nastolatki, do której ta z oczywistych względów nie podchodzi z takim samym uczuciem jak do ojca, jest niezwykle pomocna. Nawet kiedy musi się mierzyć z młodzieńczym buntem i atakami agresji pasierbicy, sama zachowuje spokój i nie zmienia swojego nastawienia. To empatyczne podejście Reitmana i Cody do bohaterów widać jeszcze wyraźniej przy wątku Vanessy, która ma zostać adopcyjną matką dziecka. Podczas gdy jej mąż od początku wydaje się być sympatyczny i bez problemu łapie kontakt z Juno, ona zdaje się zimna, wredna i wycofana. Jej matczyne odruchy są przesadzone, a podejście do życia sztywne. Z czasem jednak dostrzegamy, że Vanessa nie jest wcale zła, a jej desperacka chęć bycia rodzicem czy przesadna opiekuńczość nie sprawiają, że nie zasługuje na szczęście. Finalnie, tak jak Juno i Paulie, Vanessa dostaje swój happy end i może wreszcie sprawdzić się w roli, o której zawsze marzyła. Taka metoda portretowania bohaterów jest dla mnie oznaką niezwykłej empatii oraz emocjonalnej dojrzałości. Nie każdy film potrzebuje antagonisty, a ukazanie ludzkiej niedoskonałości bez silenia się na złośliwość czy cynizm jest trudne i godne pochwały. Juno jest filmem, któremu rzeczywiście udaje się wykreować bohaterów tak, by budzili oni naszą szczerą sympatię i byśmy, nawet kiedy popełniają błędy, im je wybaczali. Jest to też zaskakująca odmiana po Dziękujemy za palenie, gdzie każda z postaci była cyniczna i pozbawiona kręgosłupa moralnego, a to pokazuje tylko jak wszechstronnym twórcą jest Reitman.
W wielu recenzjach Juno przewija się opinia iż jest to film podchodzący do poruszanych tematów w bardzo mądry sposób. Z tego typu argumentacji korzystano już kiedy produkcja trafiała na ekrany kin, na amerykańskim plakacie widniał bowiem cytat Roberta Eberta nazywający ją „inteligentną komedią”. Trzeba Reitmanowi i Cody przyznać, że rzeczywiście przy poruszaniu takich tematów jak niechciana ciąża, adopcja czy aborcja mają wiele wyczucia. Starają się, żeby ich film pozostał opowieścią o prawdziwych ludziach i ich problemach, a nie manifestem. Juno w żadnym momencie nie chce się opowiadać po którejkolwiek ze stron. Nie ma tu ani krytyki wobec kobiet dokonujących aborcji, ani przedstawiania zabiegu jako jedynego rozwiązania. Zamiast tego twórcy starają się podkreślać, że niezależnie od wyboru, jaki podejmuje kobieta kluczowe jest, by ją wspierać. Juno czuje się dobrze, bo pomagają jej rodzice, para chcąca adoptować dziecko oraz Paulie. W filmie znajdziemy naprawdę wiele nieszczególnie skomplikowanych, ale trafnych morałów. Ostateczne przesłanie jest trywialne, ale i niezwykle uniwersalne. Juno powinna trafić do każdego widza, który spojrzy na nią z odpowiednią empatią i wrażliwością.
Chociaż nie ma w przekazie Juno nic z czym bym się nie zgadzał, uważam, że zachwyty nad filmem są jednak nieco przesadzone. Warto przynajmniej na chwilę spojrzeć na film z drugiej strony i zwrócić uwagę na to jak bezpieczny i wygładzony jest przy pokazywaniu nastoletniej ciąży. Doceniam empatyczne spojrzenie na wszystkie postacie i opowiedzenie całej historii w ciepłym klimacie, ale warto byłoby jednak położyć większy nacisk na wszystkie ciemniejsze strony poruszanej problematyki. Choćby komplikacje z jakimi może wiązać się ciąża (szczególnie w tak młodym wieku), brak odpowiedniej edukacji seksualnej, dostępność aborcji, stygmatyzację ze strony rówieśników czy trudności związane z procesem adopcji. Momentami akcja Juno zdaje się rozgrywać w wymyślonej bańce, gdzie wszyscy są maksymalnie wyrozumiali, a wszystko związane z rozwojem i porodem dziecka przebiega zgodnie z najlepszym możliwym scenariuszem. Rozumiem, że takie wyidealizowane podejście trafia do przeciętnych, amerykańskich widzów, ale oczekiwałbym jednak od twórców jakichkolwiek niuansów czy odważniejszych wątków przy poruszaniu takiej tematyki. Dobrze, że obok Juno powstają też takie filmy jak Dzieciaki (1995) czy Nigdy, rzadko, czasami, zawsze (2020), które potrafią spojrzeć na problem w skrajnie inny sposób.
Podobnie jak przy Thank You for Smoking, częścią sukcesu Juno są fantastyczne wybory castingowe. Zaryzykuję stwierdzenie, że gdyby nie główna rola w filmie, Elliott Page nie osiągnąłby aż takiego sukcesu w świecie kina. Dzięki występowi u Reitmana aktor grał jeszcze wiele podobnych ról, wcielając się w archetyp inteligentnego, nastoletniego outsidera, a lata później mógł zagrać w tak dużych produkcjach jak Incepcja (2010) czy The Umbrella Academy (2019-2024). Rola Juno to też jedyna w karierze Page’a, która przyniosła mu znaczące, aktorskie nominacje, do BAFTA, Złotego Globu i wreszcie samego Oscara. Zresztą w pełni zasłużenie, bo aktor jest świetny. Udaje mu się wykreować postać, która z jednej strony budzi naszą sympatię czy niemal podziw, a przy tym ma wszystkie przywary związane z okresem dorastania. Juno to też jedna z najbardziej znaczących pozycji w dorobku Michaela Cery. Dla niego zresztą 2007 był chyba najlepszym rokiem w całej dotychczasowej karierze, bo zaledwie kilkanaście dni przed premierą filmu Reitmana zadebiutował Supersamiec. Cera nie ma może tak złożonej i imponującej roli jak Page, ale też radzi sobie dobrze. Nie dziwię się, że jego aspołeczna maniera i niezręczny komizm cieszył się taką popularnością i otworzył mu drogę to tak wielu ról w ówczesnym kinie rozrywkowym. Należy doceni także dalszy plan, bo i tam znajdziemy wiele świetnych występów. Fantastyczny jest choćby J.K. Simmons w roli tak ciepłej i nietypowej dla jego standardowego emploi. Mac MacGuff, w którego się wciela to absolutne przeciwieństwem Terence’a Fletchera z Whiplash (2013). Osobiście bardzo lubię też występ Jasona Batemana, który jest ciekawym komentarzem do archetypu wiecznego nastolatka, pojawiającego się w tak wielu amerykańskich komediach. Wspomnieć należy także o Rainnie Wilsonie, który pojawia się tylko w pierwszej, całkiem zabawnej scenie filmu, a z którym Reitman będzie jeszcze współpracował, między innymi przy okazji kręcenia dwóch odcinków Biura (2005-2013), gdzie aktor gra kultową postać Dwighta Schrute’a.
Juno dzisiaj kojarzona jest nie tylko ze względu na samą historię, ale i stylistykę, w której została nakręcona. Plakat z pomarańczowo-białymi paskami, rysunkowe intro i soundtrack są już właściwie oddzielnymi elementami kultury, do których inni twórcy wielokrotnie nawiązywali. Jak na film kosztujący zaledwie kilka milionów i nakręcony w bardzo krótkim czasie, Juno rzeczywiście robi wrażenie. Świetnie wypada choćby pomysł z porami roku reprezentującymi etapy ciąży. Styl filmu ma też nawiązywać do charakteru głównej bohaterki. Muzyka indie zawarta z soundtracku brzmi jak coś, co sama Juno mogłaby tworzyć z przyjaciółmi. Jej zagracony pokój, przytulny dom i ubrania zachowane w konkretnej palecie barw – wszystko to tworzy bardzo spójny obraz. Styl filmu Reitmana jest na tyle urokliwy i wyrazisty, że nie dziwię się, że aż tak przypadł do gustu widowni. Po 2007 wychodziło jeszcze wiele produkcji coming of age, które czerpały z niego pełnymi garściami.
Osobiście nie uważam, żeby Juno było najlepszym filmem Reitmana. W dorobku twórcy znajduję dzieła ciekawsze, bardziej złożone czy przemyślane. Natomiast nie oznacza to, że jej nie lubię. Juno ma w sobie mnóstwo uroku. Trochę ze względu na bezpretensjonalność przy poruszaniu trudnych tematów, trochę inteligentny humor, a trochę samą stylistykę. Diablo Cody udało się połączyć opowieść o ciąży i aborcji z własnymi przeżyciami z nastoletnich lat, tworząc jeden z najbardziej uniwersalnych dzieł coming of age. W tym tkwi chyba główna siła Juno – to film, który powinien się spodobać każdemu, niezależnie od wieku, płci czy poglądów. Właśnie dlatego to właśnie ta produkcja do dziś pozostaje najbardziej lubianą i najchętniej oglądaną w dorobku Reitmana.
Juno to największy sukces Reitmana nie tylko ze względu na opinie widowni, ale i suche statystyki. Po pierwsze film zbierał świetne recenzje, zarówno od krytyków jak i widzów. Pojawiały się pojedyncze kontrowersje w związku z tym, że niektórzy odebrali negatywnie wątek aborcji, ale ogólny konsensus wskazywał na to, że Juno było uznawane za jeden z najlepszych filmów roku. Hurraoptymistyczne opinie spływały już po pierwszych pokazach na festiwalach. Po drugie Juno to gigantyczny sukces finansowy. Skala jest absolutnie porażająca. Kosztując skromne jak na hollywoodzkie standardy 6,5 miliona film zarobił 232 miliony dolarów na całym świecie, czyli kilkadziesiąt razy więcej. Żaden inny projekt Reitmana nie był aż takim finansowym hitem. Nawet jedyny blockbuster jaki nakręcił, Pogromcy duchów: Dziedzictwo kosztujący 75 milionów zarobili kilkadziesiąt milionów mniej niż Juno. Film był też jednym z najistotniejszych w sezonie nagrodowym 2008. Dostał cztery nominację do Oscara: za najlepszy film, aktorkę pierwszoplanową (w 2007 Elliott Page nie ogłosił jeszcze, że jest osobą transpłciową), reżyserię oraz scenariusz. W ostatniej kategorii Juno zwyciężyła przynosząc Diablo Cody Oscara już za jej debiut. Produkcję doceniano także podczas rozdań Złotych Glonów, BAFTA, Film Independent Spirit Awards oraz wielu innych. Jeśli pojawiały się jakieś nagrody to najczęściej właśnie za scenariusz.
Na koniec warto też zaznaczyć, że niezależnie od wszystkich nagród i wyników finansowych, Juno wywarła realny wpływa na kulturę. Do dziś nawiązuje się do niej w filmach, serialach czy muzyce (nawet w tym roku na swojej płycie Short n’ Sweet Sabrina Carpenter zawarła piosenkę nawiązującą do filmu). Zaryzykowałbym stwierdzenie, że produkcja z 2007 otworzyła drzwi dla późniejszych tytułów coming of age takich jak Lady Bird (2017), Ósma klasa (2018) albo Szkoła melanżu (2019). Co ciekawe w 2007 po premierze filmu Reitmana, a także Kelnerki i Wpadki Judda Apatowa, innych komedii dotyczących ciąży, zaobserwowano tak zwany efekt Juno, czyli wzrost ciąż wśród nastolatek. Natomiast po czasie zdaje się, żeby łączenie zaistniałej sytuacji z premierą któregokolwiek z dzieł było jakkolwiek zasadne.
Przed przejściem do kolejnego reżyserskiego projektu Reitmana warto wspomnieć o tym, czym ten zajmował się w międzyczasie. Cofnijmy się więc do 2006, kiedy jeszcze w trakcie powstawania Juno twórca wraz z Danielem Dubickim, producentem, z którym pracował już przy Consent i Thank You for Smoking, założył Hard C Productions, która współpracowała z Fox Searchlight. Firma nie działała może zbyt długo, natomiast najistotniejsze jest to, że wyprodukowała komediowy horror Zabójcze ciało (2009) z Megan Fox, który był oparty na drugim scenariuszu napisanym przez Diablo Cody. Film w okresie premiery nie odniósł może ani finansowego, ani krytycznego sukcesu, ale dziś, w niektórych kręgach uznaje się go za kultowy. W 2009 Reitman był natomiast producentem wykonawczym erotycznego thrillera Chloe Atoma Egoyana i podobno to właśnie od zachęcił Amandę Seyfried, by wystąpiła w głównej roli. Nie próżnował też reżysersko, bo w 2007 i 2008 nakręcił dwa odcinki serialu Biuro (Podróż służbową w sezonie czwartym i Lokalną reklamę w piątym). Zaskoczeniem może być, że w 2008, kiedy Warner Bros. po raz pierwszy chciało realizować Ligę Sprawiedliwości (wówczas projekt ponoć miał nosić tytuł Justice League: Mortal), to właśnie Reitman był ich pierwszym wyborem na reżysera. Natomiast twórca odmówił, twierdząc, że nie jest zainteresowany kinem wysokobudżetowym.
Up in the Air to adaptacja książki Waltera Kirna z 2001 roku wydanej pod tym samym tytułem. Reitman zainteresował się nią, kiedy zobaczył, że na jej okładce widnieje pochlebna opinia Christophera Buckleya, autora Thank You for Smoking. Kiedy reżyser uznał, że powieść nadaje się do przeniesienia na wielki ekran poprosił ojca, Ivana Reitmana, aby wykupił do niej prawa. Udało się, ale okazało się, że istnieje już scenariusz bazujący na książce napisany w 2003 przez Sheldona Turnera. Twórca Juno napisał swoją wersję, czerpiąc także z pomysłów wcześniejszego scenarzysty, a finalnie, po drobnym zamieszaniu i kilku nieporozumieniach, obydwaj mężczyźni wylądowali w napisach końcowych filmu (jest to o tyle istotne, że potem przyniosło im to nominację do Oscara). W chmurach, podobnie jak dwa poprzednie filmy Reitmana zebrało imponującą obsadę. Reżyser twierdził zresztą, że już pisząc scenariusz miał w głowie konkretnych aktorów. Główna rola przypadła George’owi Clooneyowi, cieszącemu się wówczas niezwykłą popularnością, a poza nim wystąpili także Vera Farmiga, Anna Kendrick, Jason Bateman, Sam Elliott oraz J.K. Simmons (ostatnia trójka podjęła współpracę z Reitmanem już po raz kolejny). Jesienią 2009 roku W chmurach przejechało przez cały szereg istotnych festiwali filmowych poczynając od Telluride i Toronto, a kończąc na wówczas jeszcze łódzkim Camerimage. Zbierając kolejne świetne recenzje okazało się kolejnym, wielkim sukcesem reżysera.
Głównym bohaterem W chmurach jest Ryan Bingham pracujący dla firmy zajmującej się profesjonalnym zwalnianiem ludzi. Mężczyzna lata po całym świecie informując kolejnych pracowników, że muszą pożegnać się ze swoimi posadami. Większość życia spędza na lotniskach i w samolotach, co szczególnie mu nie przeszkadza, bo choć nie należy już do najmłodszych, nigdy się nie ustatkował, ani nie założył rodziny. Kiedy firma zaczyna zastanawiać się nad zmianą modelu pracy na zdalny, a niezobowiązujący romans z pracującą w podobny sposób Alex powoli zmienia się w coś poważnego, Ryan zaczyna kwestionować swój styl życia.
Na papierze W chmurach dzieli wiele cech wspólnych z Dziękujemy za palenie. Obydwa filmy są w pewnym stopniu satyrami, obydwa zwracają uwagę na absurdy późnego kapitalizmu i w obydwu obserwujemy bohatera wykonującego moralnie wątpliwą pracę. Na papierze tego typu podobieństw jest mnóstwo, ale podejście reżysera jest skrajnie różne. W swoim debiucie Reitman portretował okrutny świat biznesu pełen cynizmu i moralnego zepsucia. Tam każdy bohater był zły, a humor ostry. W chmurach jest projektem znacznie spokojniejszym, skupionym przede wszystkim na postaciach, które mimo wszystko mamy polubić. Tutaj pierwszoplanowa jest historia Ryana, a krytykę kapitalizmu można odnaleźć gdzieś na dalszym planie. Żartów jest dużo, ale są one znacznie spokojniejsze, oparte głównie na relacjach między bohaterami. Więc chociaż trzeci projekt Reitmana jest tematycznie podobny do Dziękujemy za palenie, narracyjnie i stylistycznie bliżej mu raczej do Juno.
W chmurach to przede wszystkim film o głęboko nieszczęśliwych ludziach. Tak naprawdę każdy z bohaterów, których oglądamy zdaje się być niespełniony i niezadowolony z sytuacji w jakiej się znajduje i to niezależnie od wybranego stylu życia. W najklarowniejszy sposób widać to oczywiście w wątku Ryana, który zbierając przelatane mile i spędzając godziny w lotniskowych hotelach, barach i halach, praktycznie nie ma prawdziwych relacji. Jego życie w podróży jest monotonne i smutne. Jednak jego koleżanka z pracy Natalie także jest nieszczęśliwa, chociaż obrała zupełnie inną ścieżkę. Ma chłopaka, ciepły dom i myśli o założeniu rodziny, a i tak nie czuje się spełniona. Jest emocjonalnie zagubiona, uzależniona od wizji życia jakie sobie wybrała. Tak jest z większością postaci w filmie. Ryan czy Natalie są w gruncie rzeczy równie nieszczęśliwi, co ludzie, których muszą zwalniać. Reitman, podobnie jak w Juno, podchodzi do swoich bohaterów z dużą czułością. Pozwala im czerpać radość z małych rzeczy, szczęścia szuka nie w wielkich ideach, a zwykłych relacjach. W chmurach wydaje się pod tym katem niezwykle szczere, niesilące się na złożone komentarze bądź psychologiczne analizy. „Każdy potrzebuje drugiego pilota” wypowiadane jako morał pod koniec filmu nie jest może odkrywcze, ale bardzo ładne i adekwatne do reszty filmu.
Tym, przez co Ryan zaczyna kwestionować swój styl życia i decyzję o samotności jest jego relacja z poznaną na lotnisku Alex, która jest do niego na wielu płaszczyznach podobna. Ona też większość czasu spędza w podróży i też potrzebuje bliskości. To właśnie wątek romantyczny jaki wytwarza się między nimi jest główną osią fabularną W chmurach. Reitman stara się nie przedstawiać tej relacji jako wielkiej miłości. Ryan i Alex nie są w sobie szaleńczo zakochani, to zresztą już ludzie w średnim wieku, którzy uczucie okazują raczej wzajemnym zaufaniem, miłymi gestami i tym, że po prostu lubią spędzać ze sobą czas. Przez to, że cały ten romans jest tak wyważony i przyziemmy, sprawia, że bohaterom łatwo kibicować. Ich spotkania są dla Ryana nadzieją na lepsze życie, na to, że i on może znaleźć swoje miejsce na świecie.
Kiedy już myślimy, że historia dąży do standardowego, hollywoodzkiego happy endu, przychodzi finał Up in the Air, który jest zaskakująco przygnębiający. Okazuje się bowiem, że Ryan i Alex wcale nie oczekiwali od swojej relacji tego samego i nie byli tak podobni jak się wydawało. Podczas gdy mężczyzna dostrzegł w tej miłości szansę na zmianę życia, dla kobiety był to tylko przelotny romans, po którym wracała do swojej rodziny w Chicago. Protagonista znowu pozostaje sam. I choć kwestionował już swój wcześniejszy styl życia, teraz musi do niego wrócić. W ostatniej scenie jest w dokładnie tym samym miejscu, w którym zaczynał, a my możemy tylko liczyć, że wyciągnie z całej historii jakiekolwiek wnioski. Tak smutne zakończenie jest uderzające, szczególnie, że zdążyliśmy już szczerze polubić bohaterów. Pozostawia co prawda jakąś nadzieję, ale brutalnie ucina najszczęśliwsze co spotkało Ryana – jego romans z Alex. Reitman pokazuje, że nie wszystkie historie dostają szczęśliwe zakończenie, a zmiana i wyjście ze swojej strefy komfortu potrafi być niezwykle ciężkie. Pod tym względem W chmurach przypomina mi Bezdroża (2004) i kilka innych filmów Alexandra Payne’a, które w podobny sposób zrywały z hollywoodzkim wyobrażeniem happy endu, zamiast tego stawiając na dużo bardziej rozczarowujące i życiowe zakończenie. Może i jest to smutne, ale ludzie po prostu nie zawsze są zdolni do zmiany.
Podczas gdy Dziękujemy za palenie było satyrą na lobbing i wypaczone podejście do wolności, W chmurach uderza w kapitalistyczny kult jednostki i korporacyjną mentalność. Ta krytyka nie jest może na pierwszym planie, bo film Reitmana skupia się przede wszystkim na bohaterach, ale ciężko jej nie dostrzec. Firma, w której pracuje Ryan, sama w sobie jest niepokojącym wymysłem późnego kapitalizmu. Jej pracownicy latają po całym świecie zwalniając ludzi tylko dlatego, że spółki, w których ci pracują boją się to robić samodzielnie. Idea obcego człowieka, który przylatuje z innego stanu tylko po to, by powiedzieć ci, że twój pracodawca już cię nie potrzebuje, jest okrutna i w pewien sposób odczłowieczająca. Jednak firma Ryana chce, żeby cały ten proces był jeszcze bardziej niepokojący. Mają zamiar obciąć koszty i zwalniać ludzi zdalnie. W filmie oglądamy wiele scen, w których zwalniani pracownicy płaczą, krzyczą, a naprzeciw siebie mają kogoś kto de facto jest tylko pośrednikiem i któremu nie są w stanie się w pełni wyżalić. Odpowiedzią na ich rozpacz nie jest żadne pocieszenie czy realne wsparcie, ale bzdury o samorozwoju i osiąganiu sukcesu. „Każdy, kto coś osiągnął siedział kiedyś na tym miejscu co ty” – mówi bez przerwy przy zwalnianiu Ryan, zdając sobie sprawę, że naprzeciwko siedzi człowiek, który zaraz nie będzie w stanie wykarmić własnej rodziny. Jest w całym tym systemie coś niezwykle niekomfortowego. W chmurach może nie robi z tego tematu głównego wątku filmu, ale wyraźnie podkreśla jak nieludzka jest korporacyjna kultura.
Ofiarą kapitalistycznego myślenia nie są tylko ludzie zwalniani przez Ryana, ale i on sam. Mężczyzna w trakcie swoich podróży regularnie występuje na eventach poświęconych coachingowi i samorozwojowi, podczas których opowiada jak świetny jest jego styl życia. Mówi o tym, jak niewiele potrzeba człowiekowi używając metafory plecaka, do którego mamy zmieścić cały nasz dobytek. Dopiero w późniejszej części filmu Ryan zaczyna zauważać jak głupie jest to, o co postuluje. Kult jednostki i bezwzględne dążenie do zamierzonego celu (w tym przypadku zdobycia specjalnej karty za przelatanie 10 milionów mil) sprawiły, że ten nigdy nie miał czasu na to co naprawdę jest najważniejsze – pielęgnowanie relacji z innymi ludźmi. Kiedy pod koniec Up in the Air mężczyźnie udaje się wreszcie osiągnąć wymarzony cel, a gratulacje przychodzi mu złożyć sam pilot, orientuje się, w jak kuriozalnej sytuacji się znajduje. Latając przez większość roku i nabijając mile między kolejnymi stanami zmarnował życie. Przez tę scenę, tak smutną i istotną dla wątku Ryana, Reitman wyraźnie zaznacza, że nawet osiągnięcie wymarzonego sukcesu, o którym tak często mówią różni coachowie, nie przyniesie szczęścia i nie rozwiążę wszystkich problemów.
W chmurach to aktorsko chyba najlepszy film w dorobku Reitmana. Nie dość, że jest tu bardzo mocny pierwszy plan, to jeszcze mnóstwo świetnych aktorów, którzy czasem pojawiają się tylko na chwilę, zaznaczając swoją obecność nawet przez pojedyncze sceny. George Clooney w 2009 wciąż przeżywał najlepszy okres w karierze. Miał już na koncie wiele bardzo lubianych występów, trzy wyreżyserowane filmy oraz pierwszego Oscara za rolę pierwszoplanową w Syrianie (2005). We W chmurach miał zagrać postać, która świetnie pasowała do jego ówczesnego emploi. Samotnika w średnim wieku, który ma w sobie dużo uroku osobistego. W podobnego bohatera wcielał się wielokrotnie, niedługo później na przykład w Spadkobiercach (2011) Alexandra Payne’a. Jego rola u Reitmana rzeczywiście jest fenomenalna. Ryan, mimo wszystkich swoich wad i wewnętrznych problemów jest niezwykle sympatyczny. Łatwo uwierzyć we wszystkie jego wątpliwości i kibicować mu w przemianie jaką przechodzi. Clooney jest też w tej kreacji bardzo wyważony, widać, że gra człowieka, który jest życiowo zaradny, ale nie do końca odnajduje się w sytuacjach społecznych i nie potrafi okazywać emocji. Właśnie dzięki temu niezręcznemu urokowi i wycofaniu aktor tak dobrze wpisuje się w konwencję filmu. Dobrym pomysłem było danie Ryanowi asystentki, która będzie dla niego kontrastem, a z czasem także popchnie go do zmiany charakteru. Jest nią Natalie, w którą wcieliła się Anna Kendrick, która wówczas była dopiero początkującą aktorką. Sprawdziła się jednak w swojej roli bardzo dobrze. Jest naturalnie zabawna, dzięki swojej ekspresyjności stanowi kompletne przeciwieństwo protagonistki. Najlepsze sceny między nią a Clooneyem to te, w których Natalie wyrzuca z siebie emocje, a Ryan kompletnie nie wie jak sobie z tym radzić. Drugą silną postacią kobiecą jest Alex odgrywana przez Verę Farmigę. Aktorka także sprawdziła się świetnie. Jest charyzmatyczna, uwodzicielska, w każdym jej geście i słowie czuć absolutną pewność siebie. Sprawdza się idealnie w duecie ze zblazowanym Clooneyem, któremu zapewnia oparcie i poczucie bezpieczeństwa. Warto zaznaczyć, że dla Farmigi i Kendrick role w filmie Reitmana okazały się jednymi z najważniejszych w karierze, bo obydwie aktorki doczekały się dzięki nim swoich jedynych nominacji do Oscara. Nie można zapomnieć także o dalszym planie, na którym znalazło się mnóstwo niewielkich, ale bardzo udanych występów. Jest choćby Jason Bateman w roli szefa Ryana. Nie jest to może tak duża rola jak ta w Juno, ale dalej dobra. Pojawia się także Sam Elliott, podobnie jak w Dziękujemy za palenie grając tylko w jednej, kluczowej dla całego filmu scenie. Aktor wciela się w pilota samolotu, który wręcza Ryanowi nagrodę za przelatanie 10 milionów mil. Podobnie jak w debiucie Reitmana Elliott jest portretowany jako swego rodzaju ikona, symbol dawnej Ameryki. Jednak moim faworytem jest J.K. Simmons, pojawiający się tylko w jednej scenie i wcielający się w jednego z pracowników, którego protagoniści muszą zwolnić. Mając do dyspozycji tylko kilka minut czasu ekranowego udaje mu się w nich zawrzeć mnóstwo silnych emocji i szczerego, poruszającego żalu.
Choć w warstwie realizacyjnej W chmurach mocno odróżnia się od dwóch poprzednich filmów Reitmana, również jest bardzo ciekawe. Przez to, że znaczną część filmu spędzamy na lotniskach, całość zdaje się dużo czystsza, schludniejsza i zachowana w chłodnej palecie barw. Twórcy świetnie operują szarymi przestrzeniami i obrazami z samolotów. Chociaż film jest nakręcony w stylu zerowym, jest w nim wiele ciekawych pomysłów, jak choćby dobór muzyki czy sprawny montaż przedstawiający styl życia protagonisty. Jest w tej lotniskowej stylistyce coś urzekającego, szczególnie w połączeniu z poruszaną tematyką.
W chmurach może być nawet najlepszym filmem Jasona Reitmana. Przede wszystkim dlatego, że wszystko jest tu na swoim miejscu. Każdy z bohaterów przechodzi sensowną drogę, romans rzeczywiście angażuje, krytyka korporacyjnej kultury jest trafna, a zakończenie przejmujące. Podoba mi się z jaką wrażliwością i dojrzałością reżyser potrafi opowiadać o swoich bohaterach, jak wiele jest tu wyrozumiałości. Przy tym wszystkim W chmurach jest też po prostu bardzo dobrą rozrywką. Ma szybkie tempo, dobry humor oraz imponujące występy aktorskie. Nie dziwię się, że to właśnie ten film Reitmana odniósł taki sukces w kontekście nagród.
W chmurach zdobyło aż sześć nominacji do Oscara, wynik, którego nie osiągnął żaden wcześniejszy film Reitmana i, którego żaden z późniejszych już nie powtórzy. Nominowano go w kategoriach najlepszy film, reżyser, scenariusz adaptowany, aktor pierwszoplanowy oraz dwukrotnie aktorka drugoplanowa. Mimo tak dobrego wyniku tytuł ostatecznie nie otrzymał żadnego Oscara. Warto jednak przypomnieć, że to właśnie dzięki Up in the Air Ivan Reitman jako producent doczekał się swojej jedynej nominacji do najważniejszych nagród w branży. Trochę lepiej było podczas rozdań Złotych Globach oraz BAFTA, bo tam, poza wieloma nominacjami, Jason Reitman i Sheldon Turner odebrali statuetki za najlepszy scenariusz. Poza tym było jeszcze wiele innych, mniej znaczących rozdań, podczas których doceniano szczególnie wspomniany już skrypt. Za sukcesem w sezonie nagród przyszedł też bardzo dobry wynik finansowy, choć już nie tak ogromny jak przy Juno. Film kosztując 25 milionów zarobił ponad 166 milionów, co jak na produkcję festiwalową jest rewelacyjnym wynikiem. Patrząc na czyste statystyki W chmurach to obok Juno największy sukces w dorobku Reitmana. Reżyser raczej nie spodziewał się w 2009, że będzie to także jego ostatni film, o którym będzie mówiło się w kontekście jakichkolwiek nagród i nominacji.
W 2009 roku, kiedy W chmurach dopiero trafiało na ekrany kin, zapowiadano już, że kolejnym projektem Jasona Reitmana będzie Labor Day, adaptacja powieści Joyce Maynard. Choć reżyser chciał od razu zabrać się za jej kręcenie, nie udało się ze względu na napięty kalendarz Kate Winslet, która miała wcielić się w główną rolę. Reżyser zdecydował się więc zrealizować w międzyczasie jeszcze inny projekt. Tutaj przenosimy się do Diablo Cody, która była już wtedy po Oscarze za Juno, premierze Zabójczego ciała, a w międzyczasie także tworzyła i pisała serial Wszystkie wcielenia Tary (2009-2011), który został przyjęty bardzo ciepło zdobywając nawet kilka nagród. Cody wspomina, że podczas jednego ze spotkań z nią usłyszała pytanie o to, czemu bez przerwy pisze o nastolatkach, a to podsunęło jej pomysł na nowy film. Tak powstał scenariusz Young Adult, które miało opowiadać właśnie o kobiecie w średnim wieku, która jest autorką książek dla młodzieży. Scenarzystka wysłała go do Reitmana, a ten uznał, że chce go zrealizować i to właśnie ten projekt powstał przed Labor Day. Film nakręcono za niewielki budżet w zaledwie miesiąc, a role główne przypadły Charlize Theron, Patrickowi Wilsonowi i Pattonowi Oswaltowi, aktorom, z którymi Reitman jeszcze nie współpracował.
Główną bohaterką Young Adult jest Mavis Gary, ponad trzydziestoletnia autorka popularnych książek dla młodzieży. Chociaż w swoich powieściach opisuje licealne przygody popularnej nastolatki, w której widzi odbicie samej siebie, jej prawdziwe życie nie idzie najlepiej. Jest rozwiedziona, samotna, a do tego nie potrafi jeszcze skończyć książki pomimo ciągłych ponagleń wydawcy. Kiedy Mavis któregoś dnia dowiaduje się z maila, że jej chłopak z liceum wziął ślub i doczekał się już dziecka, postanawia wrócić do małego, rodzinnego miasteczka i odzyskać dawną miłość.
Fabularnie Kobieta na skraju dojrzałości czerpie ze schematu, który jest w kinie niezależnym popularny od bardzo dawna. Mowa tu o historiach z pogranicza dramatu i komedii, w których główny bohater po odniesieniu jakiejś porażki wraca do rodzinnego miasta, by przemyśleć swoje życie i odnowić dawne relacje. Do tej formuły dorzucony jest jednak jeszcze jeden ciekawy element. Film Reitmana ma być w pewien sposób post scriptum dla wszystkich, szkolnych historii o popularnych cheerleaderkach. Mavis Gary stanowi duchową kontynuację dla bohaterek takich jak Regina George z Wrednych dziewczyn (2004) czy Jennifer z Zabójczego ciała. Ironiczny pod tym względem jest oryginalny tytuł, czyli Young Adult. Odnoszący się przecież do dzieł kultury przeznaczonych dla młodych dorosłych, czyli nastolatków, podczas gdy w filmie Reitmana postacią, która musi dorosnąć jest ponad trzydziestoletnia Mavis.
Po trzech swoich filmach Reitman zdążył nas już przyzwyczaić do sposobu w jaki portretuje swoich bohaterów. Zarówno w Juno jak i W chmurach pokazywał ich z niezwykłą czułością, wyrozumiałością i stronił od portretowania kogokolwiek jako antagonisty. Trochę inaczej było w Dziękujemy za palenie. Tam widzieliśmy wiele negatywnych postaci, ale przeważnie na swój sposób sympatycznych. Choć były cyniczne, dało się ich w pewien sposób rozumieć czy nawet lubić. Tymczasem w Kobiecie na skraju dojrzałości Reitman i Cody spróbowali czegoś trochę innego, a efekt jest ciekawy. Bohaterowie drugoplanowi nadal są pokazywani pozytywnie i z dużą dawką wrażliwości, ale nieco inaczej jest z protagonistką. Mavis Gary ma nas irytować, mamy czuć co do niej podobną złość i zażenowanie co wszyscy ludzie, których spotyka na swojej drodze. Oczywiście z czasem pojawiają się sceny, które mają nam tłumaczyć czemu kobieta jest jaka jest, ale mimo wszystko ciężko się na nią nie denerwować. Sceny, w których Mavis stara się rozbić związek dawnego chłopaka, nachalnie się do niego dobierając, wywołują duży dyskomfort, coś czego wcześniej nie było wiele w twórczości reżysera. Momenty rozmów z rodzicami lub Mattem, kiedy protagonistka okazuje im kompletny brak szacunku pomimo ich starań, są wręcz bolesne. Przywodzą na myśl oglądanie Red Rocket (2021) Seana Bakera, opowiadającego przecież o bohaterze będącym wyjątkowo perfidnym człowiekiem. Możemy starać się rozumieć motywacje głównej bohaterki, czasami czuć wobec niej żal i widzieć czemu jest tak okropną osobą, ale ostatecznie pozostaje jednak niesmak. Szczególnie, że ostatecznie Mavis wcale się nie zmienia. Taki portret postaci jest dość zaskakujący. Wymyka się hollywoodzkim standardom, ale i wcześniejszym filmom Reitmana.
W tym momencie warto wrócić do porównania z początku. Mavis jest jak Regina George, ale kilkanaście lat później. W czasach szkolnych kobieta była najpopularniejsza w klasie. Chodziła na imprezy, spotykała się z najprzystojniejszym chłopakiem i stanowiła uosobienie idealnej, amerykańskiej nastolatki. Problem w tym, że te czasy już minęły, a Mavis nie potrafi się z tym pogodzić. Jest po nieudanym związku zakończonym rozwodem, czuje się niespełniona zarówno w życiu zawodowym, jak i prywatnym i nie wygląda już jak nieskazitelna piękność. Czekało ją brutalne zderzenie z rzeczywistością kiedy weszła w dorosłe życie i nigdy się z tym nie pogodziła. Kobieta przez cały film zachowuje się jakby wciąż była w liceum. Upija się kompletnie nie zważając na konsekwencje, obraża ludzi, bo czuje się od nich lepsza i wreszcie chce odbić chłopaka, ignorując fakt, że ten jest w małżeństwie i właśnie urodziło mu się dziecko. Mavis zdaje się nie rozumieć wielu normalnych, ludzkich odruchów. Jest zszokowana, kiedy ktokolwiek okazuje odpowiedzialność i nie chce żyć tak jak ona. Finalnie jedyną osobą z miasteczka z jaką się dogaduje jest Sandra, siostra Matta, która podobnie jak ona żyje dawnymi czasami i bez przerwy jej schlebia. Mavis oczywiście nie radzi sobie też z własnymi emocjami. By wylać frustrację przeważnie przenosi je na papier pisząc książki dla nastolatków, w których siebie stawia w roli najpopularniejszej dziewczyny w szkole, albo po prostu wydziera się na tych, którzy jako jedyni okazują jej chęć pomocy (zazwyczaj ofiarą pada Matt, albo sporadycznie rodzice). Kobieta jest pełna pretensji do całego świata. Prędzej będzie obwiniać o swoje porażki każdego wokół niż przyzna się do swoich błędów. Cała jej wycieczka do rodzinnego miasta i próba odbicia miłości sprzed kilkunastu lat do akt ogromnej desperacji i zakamuflowane krzyczenie o pomoc. Finalnie jeden z niewielu momentów, w których Mavis rzeczywiście jest ludzka to ten, w którym płacze dając upust emocjom i idzie do łóżka z Mattem. To scena, w której nikogo nie udaje i godzi się z tym, że nie uda jej się wrócić do Buddy’ego. Niestety to zaledwie chwila.
Tutaj dochodzimy do zakończenia filmu i jego ostatniej, najsmutniejszej sceny. Po seksie z Mattem i wyznaniu tego jak źle czuje się ze swoim życiem, Mavis schodzi na śniadanie i spotyka siostrę mężczyzny, Sandrę. Ta, zapatrzona w nią jakby obydwie były jeszcze w liceum, mówi jej bardzo ją podziwia. Kobieta zachęcona tym wszystkim wraca do punktu początkowego uznając, że problem jest nie w niej, a we wszystkich innych. Stwierdza, że jest lepsza niż całe miasteczko i z niego wyjeżdża. Mavis nie uczy się absolutnie niczego. Choć na moment udaje jej się dostrzec swoje błędy, szybko wraca do ustawień fabrycznych, nie przeprasza absolutnie nikogo i pozostaje tak samo okropną osobą. Już we W chmurach mieliśmy do czynienia z dość przygnębiającym zakończeniem, ale ono pozostawiało nam choć odrobinę nadziei. Kobieta na skraju dojrzałości jest na tej płaszczyźnie jeszcze dobitniejsza, mocno podkreślając, że ludzie tacy jak Mavis nie są w stanie się zmienić czy nawet dojść do autorefleksji. Pisarka prawdopodobnie już do końca życia będzie obwiniała za swoje grzechy wszystkich innych i niszczyła każdą swoją relację. To właśnie sposób w jaki Reitman i Cody prowadzą tę postać, aż do zakończenia jest elementem, który sprawia, że Young Adult jest rzeczywiście ciekawe. Gdyby nie to, film byłby zapewne tylko przeciętnym komediodramatem, jakich co roku mnóstwo można oglądać w Sundance czy Tribecce.
Kobieta na skraju dojrzałości swój sukces zawdzięcza niewątpliwie jeszcze jednej osobie, którą trzeba wymienić – Charlize Theron. W 2011 była ona już rozpoznawalną, uznaną aktorką. Miała za sobą Oscara za występ pierwszoplanowy w Monster (2003) oraz kolejną nominację za Daleką północ (2005). Cały czas jednak mogliśmy ją oglądać głównie w poważnych rolach, tymczasem u Reitmana wcieliła się w postać niepasującą do jej klasycznego emploi. Jej kreacja to siła napędowa Young Adult. Dużo jest w niej humoru, trochę satyry na wizerunek amerykańskiej cheerleaderki, ale też kilka poważniejszych scen. Theron cały czas gra mimiką i głosem, jej stale zniesmaczona twarz i nachalnie uwodzicielskie akcentowanie mają wywoływać w nas irytację. Cały ten występ wygląda trochę tak jakby ktoś połączył ze sobą manierę Reginy George ze stereotypowym wizerunkiem amerykańskiej Karen. Podobny efekt kilka lat później próbowała osiągnąć Rebel Wilson w Powrocie do liceum (2022), ale tam był on znacznie mniej udany. Reitman zdążył nas już przyzwyczaić do tego, że jego filmy stoją obsadą, więc poza Theron znajdziemy w Young Adult także kilka innych, wartych uwagi ról. Przede wszystkim warto docenić Pattona Oswalta, który wychodzi ze swojej komediowej bańki, by odegrać najsmutniejszą postać w całym filmie. Jego Matt jest po prostu sympatyczny, a ze względu na wszystko co spotkało go w życiu wzbudza nasze współczucie. To absolutne przeciwieństwo Mavis. Nieźle radzi sobie też Patrick Wilson odgrywający Buddy’ego, który także stanowi dobrą przeciwwagę dla protagonistki ze względu na to jak jest dojrzały i ustatkowany. Ciekawie sprawa ma się z J.K. Simmonsem, którego co prawda nie zobaczymy, ale usłyszymy, bo w kilku scenach udziela głosu wydawcy Mavis, z którym ta jedynie rozmawia przez telefon. Tego typu występ potwierdza tylko, więź między aktorem a reżyserem. Podobny zabieg zastosował przecież kilkanaście lat temu Quentin Tarantino oferując Samuelowi L. Jacksonowi niewielką, głosową rolę w Bękartach wojny (2009).
Na koniec chciałbym jeszcze wystosować wobec Kobiety na skraju dojrzałości jeden zarzut. Wizualnie film jest niezwykle nudny i prawdopodobnie najmniej ciekawy z całej filmografii Reitmana. W Juno czy W chmurach reżyser pokazał już wyraźnie, że nawet w obrębie prostej historii potrafi pokazać realizacyjnie coś interesującego, w jego czwartym projekcie natomiast w ogóle tego nie ma. Szare zdjęcia, nieszczególnie zaskakujące muzyczne wybory i obraz nudnego miasteczka. Szkoda, bo wyobrażam sobie, że spokojnie można było się pobawić z ikonografią związaną z kinem licealnym i zrobić z tego coś kreatywnego.
Kobieta na skraju dojrzałości to produkcja mimo wszystko udana. Chociaż Reitman i Cody korzystają tu z bardzo ogranego schematu, ostatecznie potrafią z nim zrobić coś ciekawego. Wizualnie czy narracyjnie nie ma tu może nic szczególnie wartego uwagi, ale film broni się przede wszystkim swoją główną bohaterką. Mavis Gary to ciekawa wiwisekcja psychiki popularnej dziewczyny z liceum, która nagle musi wejść w dorosłe życie. Theron udaje się wykreować postać, która nas irytuje, męczy, denerwuje, ale mimo wszystko potrafimy w niej też znaleźć niezwykle smutną osobę. Zaś zakończenie jej wątku to najlepszy element filmu i jeden z najbardziej przygnębiających motywów, jakie znajdziemy w twórczości autora W chmurach. Dziś o Young Adult już szczególnie się nie mówi. Przyćmiły je zarówno wcześniejsze sukcesy reżysera, jak i Tully, kolejna kolaboracja Reitmana, Cody i Theron. Mimo wszystko warto jednak dać szansę filmowi, który pomimo pozornej nudy ma wiele zaskakujących, błyskotliwych pomysłów.
Kobietę na skraju dojrzałości można nazwać sukcesem, ale raczej umiarkowanym. Od strony finansowej film kosztując 12 milionów zarobił na całym świecie 22 miliony, co nie jest wynikiem złym, ale też nieszczególnie satysfakcjonującym. Opinie były pozytywne, nie pojawiało się wiele krytyki, ale przez większość recenzji przewijało się jednak pewne rozczarowanie. Krytycy zwracali uwagę na to, że przy Juno i W chmurach nowy film Reitmana wypada po prostu blado. Przez sezon nagród Young Adult przeszło bez żadnego echa. Zdarzały się pojedyncze, nieznaczące nominacje, przeważnie dla Diablo Cody i Pattona Oswalta, ewentualnie Charlize Theron. Gdyby Kobieta na skraju dojrzałości była debiutem, jej finansowy i krytyczny wynik mógłby cieszyć i dobrze rokować na przyszłość. Jednak kiedy mowa o kolejnym filmie reżysera, który miał już na koncie dwie nominacje do Oscara, ciężko jednak nie mówić o zawodzie. Ani widzowie, ani pewnie sam Reitman jeszcze nie wiedzieli, że nadchodzące lata będą tymi najgorszymi w karierze twórcy.
Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem Labor Day byłoby już czwartym, a nie piątym pełnometrażowym filmem Reitmana. Historia powstania produkcji rozpoczyna się jeszcze w 2009 roku. Wtedy to na półki księgarni trafiła powieść zatytułowana Długi, wrześniowy weekend (drugie, polskie wydanie książki pochodzące już z okresu premiery filmu nosi już tytuł Ostatni dzień lata). Jej autorka, Joyce Maynard słynie przede wszystkim z literatury obyczajowej, romansu, ale i zainteresowania tematami kryminalnymi. Jedna z jej książek doczekała się już adaptacji w postaci świetnie przyjętego Za wszelką cenę (1995) Gusa Van Santa. Można by pomyśleć, że twórczość Maynard jest raczej odległa od zainteresowań Reitmana, okazało się jednak inaczej. Reżyser był zachwycony Długim, wrześniowym weekendem i już we wrześniu 2009, zanim W chmurach trafiło w ogóle do szerokiej dystrybucji, ogłosił, że będzie go ekranizował i sam napisał scenariusz. Ze względu na napięty grafik Kate Winslet, która miała się wcielać w główną rolę, twórcy nie mogli nakręcić filmu w zamierzonym terminie. W międzyczasie Reitman wyreżyserował więc omawianą już Kobietę na skraju dojrzałości, a także zajął się produkcją. W 2012 do szerokiej dystrybucji trafiła wyprodukowana przez niego komedia Jeff wraca do domu (2011), której reżyserami byli bracia Mark i Jeff Duplass, po dziś dzień jedni z najważniejszych twórców kina niezależnego w USA. Dodatkowo Reitman pojawił się w napisach jako producent wykonawczy Whiplash (2013) Damiena Chazelle’a. Jest to o tyle ważne, że za występ w tym filmie J.K. Simmons otrzymał Oscara. Twórca Juno oczywiście był tą rolą zachwycony i mówił, że jest ona tak dobra, że żałuje, że to on sam jej nie wyreżyserował. W każdym razie po tym jak Young Adult zadebiutowało reżyser powrócił do projektu, który musiał porzucić. Poza wspomnianą już Winslet w Labor Day wystąpili Josh Brolin, kilkunastoletni Gattlin Griffith oraz w niewielkiej roli Tobey Maguire. Film zadebiutował na festiwalu Telluride, pokazywany było też w Toronto i na wielu innych festiwalach. Okazał się jednak pierwszym, naprawdę źle przyjętym projektem Reitmana.
Akcja Długiego, wrześniowego weekendu rozgrywa się w 1987 roku w jednym z małych miasteczek Massachusetts. 13-letni Henry wychowuje się ze swoją matką, Adele. Kobieta po rozwodzie jest nieszczęśliwa, całe dnie spędza w domu, ewentualnie wychodząc po zakupy. Pewnego dnia para spotyka tajemniczego mężczyznę, Franka, który zmusza ich, by pomogli mu w ukryciu się. Okazuje się, że jest to więzień, któremu udało się uciec ze szpitala. Początkowo napięta atmosfera w domu zmienia się, kiedy między Frankiem a Adele zaczyna kwitnąć uczucie.
Labor Day to ten film, który na tle całego dorobku młodego Reitmana wyróżnia się najbardziej. Między innymi ze względu na narrację, konwencję, stylistykę i tonację. Zaryzykowałbym wręcz stwierdzenie, że gdybym obejrzał to dzieło nie zdając sobie sprawy, kto je nakręcił, Reitmana byłby jedną z ostatnich osób, jakie bym o to posądził. Do 2013 reżyser tworzył przede właściwie tylko komediodramaty, empatyczne spojrzenie i satyryczny sznyt można by uznać za jego znaki rozpoznawcze. Tymczasem w Długim, wrześniowym weekendzie nie ma właściwie żadnego humoru, to film, który traktuje się śmiertelnie poważnie, nie pozostawiając miejsca na samoświadomość. Ponadto znajdziemy tu dwie rzeczy, które nigdy wcześniej się u twórcy Juno nie pojawiały, a mianowicie narrację z off-u i retrospektywy. Cały film opowiada nam już dorosły Henry wspominający swoje dzieciństwo z matką i Frankiem. Całość jest też zachowana w specyficznym, sentymentalnym klimacie, którego już u Reitmana nie zobaczymy. W późniejszych latach twórca będzie jeszcze kręcił filmy osadzone w historycznych realiach i choć będzie w nich pewien pierwiastek nostalgii, będą one zachowane w zupełnie innym, bardziej satyrycznym tonie. Oczywiście w tym, że Labor Day jest inne niż wszystkie inne filmy reżysera nie ma niczego złego. Problem pojawia się jednak wtedy, kiedy ten kompletnie sobie z tą nową stylistyką nie radzi, wpadając w niezamierzony kicz.
Choć stylistycznie, narracyjnie i tonalnie skrajnie różny, Długi, wrześniowy weekend dzieli z pozostałą twórczością Reitmana wspólne cechy na płaszczyźnie tematycznej. To w końcu też u samych podstaw opowieść o poszukiwaniu szczęścia, potrzebie miłości w jej najprostszej formie i dorastaniu. Nieradząca sobie po rozwodzie i poronieniach Adele jest podobna do Ryana Binghama czy Mavis Gary. Tu natrafiamy jednak na problem filmu. O ile w Juno, W chmurach i Kobiecie na skraju dojrzewania Reitman potrafił portretować swoich bohaterów i ich emocje w subtelny, wyważony sposób, z odpowiednią czułością, w Długim, wrześniowym weekendzie jest niezwykle nachalny. Każda dramatyczna scena musi nam sygnalizować dokładnie jaką emocję mamy czuć, tak jakby twórca w ogóle nie wierzył w naszą inteligencję. Dramatyczne momenty okraszone są smutnym pianinem i łzami, radosne szerokimi uśmiechami i pełną nadziei muzyką. O traumach postaci nie mówi się przez dialogi, ale tandetne retrospekcje, w których ich cierpienie będzie jak najbardziej eksponowane. Najbardziej cierpi na tym postać Adele, która na papierze jest bardzo interesująca. Stanowi symbol kobiecej namiętności, o której mówi się tak niewiele, co szczególnie istotne w kontekście tego, że film rozgrywa się w latach 80. To matka, której wcale nie definiuje rola matki. I szkoda, że ta bohaterka finalnie zostaje przez Reitmana sprowadzona tylko do kilku ckliwych scen i kiczowatego wątku, w którym nie ma żadnych niedopowiedzeń czy uczuć bardziej skomplikowanych niż smutek, radość, albo pożądanie.
Równie obiecujący na papierze, ale ostatecznie rozczarowujący jest wątek romantyczny. Relacja między Adele a Frankiem miała wielki potencjał, aby być piękna w swojej prostocie. W końcu to właśnie te miłości, które opierają się na wzajemnym zrozumieniu, szacunku i cieple potrafią być najbardziej inspirujące. Tak pokazane uczucie widzieliśmy już zresztą w twórczości Reitmana, w Juno i W chmurach. Kiedy już myślałem, że historia bohaterów Długiego, wrześniowego weekendu pójdzie w tym samym kierunku, zostałem brutalnie wyprowadzony z błędu. Cały romans w filmie sprowadza się do rzucania pustymi frazesami oraz scen, które mają portretować namiętność, ale robią to w kompletnie nietrafiony sposób. Kiedy Reitman pokazuje zmysłowe pieczenie ciasta czy taniec chyba nie dostrzega, że wpada w niezamierzony kicz. Romans w filmie z historii o potrzebie bliskości zmienia się w płytką, harlequinową opowiastkę. Nadal widzę w tym wątku udane elementy, jak choćby chemię pomiędzy Winslet a Brolinem, która ratuje niektóre sceny, ale efekt końcowy i tak jest na tyle tandetny, że w finalnie ciężko poczuć jakiekolwiek wzruszenie.
Drugim, równie istotnym co romantyczny, jest wątek kryminalny. Frank pozostaje przecież poszukiwanym więźniem, a bohaterowie stale martwią się, czy policja go nie złapie. Jak w klasycznym harlequinie przecież miłości musi towarzyszyć poczucie niebezpieczeństwa. Elementy thrillera są tym bardziej udanym, choć nadal nieszczególnie ciekawym aspektem Labor Day. W niektórych scenach napięcie rzeczywiście da się wyczuć, natomiast jest też mnóstwo klisz i sekwencji, które każdy z nas widział już w setkach innych filmów. Musi się więc pojawić moment, w którym sąsiedzi zaczynają coś podejrzewać, ktoś widzi Franka, a Henry rozmawia ze wścibskim policjantem. Nie ma tu może scen bardzo słabych, jest za to wiele głupotek i momentów irytujących swoją banalnością. Problem polega właśnie na tym, że jak na thriller film Reitmana jest zdecydowanie zbyt przewidywalny. Każdy zwrot akcji jest wyraźnie sygnalizowany, a smutny finał, w którym Frank zostaje zatrzymany, jasny już od połowy.
Jeśli jest jakiś aspekt filmu, który go ratuje, to są to zdecydowanie aktorzy. Kate Winslet w 2013 oczywiście była już niezwykle uznaną aktorką. Miała za sobą niezwykle ważną rolę w Titanicu (1997) jak i Oscara za Lektora (2008). W Długim, wrześniowym weekendzie przychodzi jej grać rolę dużo spokojniejszą, w której radzi sobie bardzo dobrze. Udało się jej oddać obydwie strony Adele. Z jednej strony odpowiedzialną matkę, darzącą syna wielką miłością, z drugiej dojrzałą, samotną kobietę, która potrzebuje w swoim życiu mężczyzny. Chyba najlepiej wypadają te sceny, w których aktorka odgrywa niepewność swojej bohaterki, bo kiedy przechodzimy już do pełnoprawnego romansu, postać Adele gdzieś znika. Dobry jest także Josh Brolin, który gra rolę charakterystyczną dla swojego emploi – niedostępnego macho. O ile w większości scen jest po prostu niezły, tak w emocjonalnych momentach widać w nim prawdziwy, szczery żal. Brolin i Winslet najlepiej sprawdzają się jako duet. Jest w ich wspólnych scenach dużo zaufania, ale i erotycznego napięcia, często niestety ilustrowanego zbyt nachalnie przez reżysera. Poza tym jest też w filmie niezły Gattlin Griffith, który jako kilku i kilkunastolatek grał także w wielu innych filmach, Tobey Maguire głównie jako lektor oraz J.K. Simmons, który ma tylko jedną scenę, ale jako, że mamy do czynienia z filmem Reitmana, nie mogło go zabraknąć.
Uważam, że Długi, wrześniowy weekend to jedyny naprawdę nieudany projekt w całym dorobku Jasona Reitmana. Film, który wychodząc z kilku ciekawych pomysłów szybko skręca w stronę taniego sentymentalizmu. Nie działają tu ani elementy thrillera, ani dramatu, ani romansu. Mnóstwo jest nachalnego wymuszania u widza konkretnych emocji. Na papierze dostrzegam potencjał, ale niszczy go kiepski scenariusz i przede wszystkim słaba reżyseria. Oglądając niektóre z kiczowatych, kompletnie nietrafionych scen, nie byłem w stanie uwierzyć, że odpowiada za nie ten sam człowiek, który nakręcił wcześniej kilka tak błyskotliwych, narracyjnie sprawnych filmów. Na szczęście Reitman wyciągnął wnioski z tej porażki i potem już nigdy nie sięgał po podobną stylistykę, a także odpuścił sobie wykorzystywanie retrospektyw i sentymentalny klimat. Labor Day pozostaje więc ostatnim dziełem w jego filmografii, które uznaję za artystyczną porażkę i którego szczerze nie lubię.
Moją opinię odnośnie Długiego, wrześniowego weekendu ewidentnie podzielają również krytycy, bo film w 2013 zebrał druzgocząco kiepskie opinie. Na Rotten Tomatoes produkcja odniosła słaby wynik w postaci zaledwie 34% pozytywnych recenzji, a pośród najczęstszych argumentów przeciwko niej wymieniano zbędny sentymentalizm czy problemy z tonacją. Tak naprawdę jednogłośnie chwaleni byli tylko aktorzy wcielający się w główne role. Słabo było też finansowo, bo kosztując 18 milionów Labor Day zarobiło tylko odrobinę ponad 20 milionów, więc ewentualnie wyszło na zero, co i tak jest dość optymistycznym założeniem. W sezonie nagród film przeszedł niezauważony i niespodziewanie trafiła mu się tylko jedna dość istotna nominacja. W kategorii najlepsza aktorka w dramacie do Złotego Globa nominowana była Kate Winslet, ale oczywiście nie miała żadnych szans z kontrkandydatkami. O ile o Kobiecie na skraju dojrzałości można było mówić jako o pewnym rozczarowaniu, tak Długi, wrześniowy weekend to już pełna porażka i to na prawie każdej płaszczyźnie. Natomiast już rok później na ekrany kin miał trafić kolejny film Reitmana, który okazał się jeszcze większą klapą.
W momencie kiedy Labor Day było dopiero pokazywane na światowych festiwalach i nie trafiło jeszcze nawet do szerokiej dystrybucji w USA, Jason Reitman już wchodził na plan swojego kolejnego filmu. Men, Women & Children to podobnie jak większość wcześniejszych projektów reżysera adaptacja książki. Powieść pod tym samym tytułem wydano w 2011 roku, a jej autorem był Chad Kultgen – pisarz, dziennikarz, ale i sporadycznie producent oraz scenarzysta, wymieniany choćby jako autor historii do Niewiarygodnego Burta Wonderstone’a (2013), komedii o magikach ze Stevem Carellem i Jimem Carreyem w rolach głównych. Jego książka dotyczyła tematu uzależnienia od Internetu we współczesnym świecie. Reitman napisał na jej podstawie scenariusz razem z Erin Cressidą Wilson, którą można kojarzyć stąd, że odpowiada za skrypty do takich filmów jak Sekretarka (2002), Dziewczyna z pociągu (2016) czy nowa Śnieżka (2025). Wcześniej zetknęła się już z pewnością z twórcą Juno, bo to ona pisała i produkowała Chloe, którego ten był producentem wykonawczym. W obszernej obsadzie Men, Women & Children znaleźli się między innymi: Adam Sandler, Jennifer Garner, Dean Norris, Emma Thompson, J.K. Simmons, a także raczkujący wówczas w świecie kina Timothée Chalamet i Ansel Elgort. Film zadebiutował w 2014 na festiwalu w Toronto, niecały rok po Długim, wrześniowym weekendzie, okazując się największą porażką w całym dorobku Reitmana.
Akcja filmu rozgrywa się w małym miasteczku w Teksasie, a my śledzimy losy kilku nastolatków uczęszczających do tego samego liceum i ich rodzin. Oglądamy jak Internet wpływa zarówno na życie młodych i dorosłych ludzi zmieniając ich postrzeganie relacji międzyludzkich. Wśród bohaterów znajdziemy między innymi chłopaka uzależnionego od pornografii, baseballistę, który porzucił sport, by grać w gry online oraz cheerleaderkę, która próbuje osiągnąć sławę publikując na swojej stronie nieprzyzwoite zdjęcia.
Tematycznie Uwiązani sięgają po te same motywy, które interesują Reitmana już od początku swojej twórczości. Mamy konwencję coming of age, pierwsze doświadczenia seksualne i próbę dogadania się z własnym dzieckiem. Wszystko to było już przecież widoczne w Juno, Kobiecie na skraju dojrzałości czy nawet w krótkometrażowym Consent. Zmienia się jednak forma, bo reżyser tym razem decyduje się na wielowątkową historię opowiadaną trochę w stylu Na skróty (1993), albo Magnolii (2000). Są tu trzy wątki główne, które raz na jakiś czas się ze sobą przecinają, ale w gruncie rzeczy są prowadzone oddzielnie, a do tego dochodzi jeszcze wiele postaci pobocznych i ich historii. Wszystko splata wspólne miejsce akcji i temat Internetu. Pojawia się też lektor prowadzący nas przez historię, ale wykorzystany w inny, ciekawszy sposób niż ten z Długiego, wrześniowego weekendu. Tutaj bowiem za narrację odpowiada niezidentyfikowana postać, która głosem Emmy Thompson ma nie tyle tłumaczyć to co oglądamy, co raczej wprowadzić nas w świat i na końcu przekazać morał. Nie jestem do końca przekonany do tego sposobu prowadzenia narracji, natomiast nie jest on z pewnością tak tandetny jak ten w poprzednim filmie twórcy. W ogólnym rozrachunku pomysł na konstrukcję Uwiązanych mi się podoba. Idą za nim pewne uproszczenia, ale sprawia też, że całość ogląda się bardzo płynnie. Żaden z wątków nie mógłby samodzielnie stanowić podstawy dla pełnometrażowego filmu, więc dobrze, że jest ich kilka, co pozwala też finałowemu przesłaniu nabrać pewnego uniwersalizmu.
Konstrukcja szóstego filmu Reitmana ma jeszcze jeden bardzo istotny cel – służy pokazaniu całego spektrum problemów związanych z Internetem. Każdy wątek ma reprezentować trochę inną patologię, na którą można trafić w sieci. Chris na przykład utożsamia uzależnienie od pornografii, ze wszystkimi jego negatywnymi skutkami na życie seksualne, Hannah potrzebę zdobycia sławy, Tim odcięcie się od świata rzeczywistego, a Allison poddanie się nierealistycznym standardom piękna. Chociaż portrety poszczególnych problemów potrafią być przerysowane, warto docenić Reitmana za samą próbę niuansowania tematu. Kiedy Uwiązani pokazują bohatera uzależnionego od gier, wyraźnie zaznaczają, że głównym problemem nie jest sam Internet, ale nieradzenie sobie z codziennością, nieprzepracowana trauma oraz nierealistyczne oczekiwania ze strony ojca. Film kilkukrotnie podkreśla też, że niebezpieczeństwa sieci nie dotyczą jedynie nastolatków. Dorośli często wpadają tu nawet w większe problemy. Don, ojciec Chrisa podobnie jak on ogląda pornografię bardzo często, a nawet spotyka się z eskortkami poznanymi w sieci, zaś za obsceniczną stroną ze zdjęciami Hannah tak naprawdę stoi jej matka. Takich prób spojrzenia na problem z szerszej perspektywy jest sporo, ale niestety Reitmanowi zdarza się też skręcać w dużo bardziej moralizatorskie rejony.
Główny problem filmu polega właśnie na tym, że kiedy już zabiera się za temat Internetu, potrafi być okropnie protekcjonalny i pouczający. Reitman ma trochę celnych obserwacji odnośnie patologii w sieci, ale opowiadając o nich posługuje się także wieloma stereotypami. Niezwykle przerysowany jest choćby portret gier online, które mienią się w filmie jakby były bardziej uzależniające od używek. Reżyser ma dobre intencje, ale brak mu wyczucia. Widać, że sam nie jest już nastolatkiem, ale mężczyzną w średnim wieku, który nie do końca rozumie świat nowych mediów i patrzy na niego z nie do końca uzasadnionym lękiem. Jego film byłby znacznie lepszy, gdyby zepchnął temat Internetu na dalszy plan i potraktował go raczej pretekst do studium relacji międzyludzkich. Jest tu wiele udanych scen i wątków, które tylko przez to tracą. Dobrze, gdyby u Reitmana Internet był jednak czymś więcej niż tylko siedliskiem pornografii, uzależniających gier i złych wzorców dla młodzieży. Nie muszę też chyba tłumaczyć, że oglądani po 10 latach od premiery Uwiązani mocno się pod tym względem zestarzeli. Niektóre z obaw względem sieci z perspektywy czasu są po prostu śmieszne i przypominają edukacyjne filmiki puszczane dzieciom na informatyce. Cały czas warto jednak podkreślić, że chociaż mówiąc o Internecie ten tytuł posługuje się głównie banałami i morałami, jest tu przynajmniej jakaś próba niuansowania tematu i kilka niezłych pomysłów. Osobiście nie stawiałbym Men, Women & Children w jednym szeregu z takimi produkcjami jak Sala samobójców (2011) czy Nerve (2016), w których sieć jest portretowana jako źródło całego zła na świecie.
Dla mnie tym, co przeważa szalę i sprawia, że ostatecznie mam wobec Uwiązanych więcej sympatii jest podejście reżysera do bohaterów. Podobnie jak Juno i W chmurach szósty film Reitmana ma w sobie wiele empatii i czułości. Reżyser może i moralizuje kiedy mówi o wpływie Internetu, ale nie kiedy opowiada o ludziach. Żadna z postaci nie jest tu antagonizowana, konflikty między rodzicami, a ich dziećmi wynikają z nieporozumień, a nie złej woli. Pod tym względem kluczowy jest wątek matki Hannah, która wrzuca nieprzyzwoite zdjęcia niepełnoletniej córki do sieci, by pomóc rozwinąć jej karierę. Jednak kiedy wreszcie zostaje z tym skonfrontowana, przyznaje się do błędu i usuwa szkodliwe treści. Podejrzewam, że wiele filmów zdecydowałoby się na osądzenie tej bohaterki, ale nie Reitman, on woli znaleźć źródło jej złych decyzji. Interesujący jest pod tym względem również wątek Dona i Helen, rodziców Chrisa, którzy zdradzają się nawzajem korzystając z internetowych forum, by następnie rozwiązać całą sprawę nie kłótnią czy rozstaniem, ale szczerą rozmową i dojrzałą decyzją o zapomnieniu sobie win. Don sam przyznaje, że część problemu tkwiła w tym, że nie zapewniał żonie wystarczającej uwagi. Uważam, że w tym wrażliwym, wyrozumiałym spojrzeniu na ludzi i ich relacje jest coś bardzo wartościowego. Uwiązani mogą nie być wyjątkowo udanym filmem, natomiast mają w sobie dużo szczerości i gdyby nie kiepsko poprowadzony wątek Internetu nie był w nich tak prominentny, mogli by zostać przyjęci znacznie cieplej. Bo w gruncie rzeczy sposób budowania relacji między rodzicem a dzieckiem, portret pierwszych doświadczeń seksualnych i dorastania jest tu dość podobny do tego, co oglądaliśmy w tak uwielbianym Juno.
Na tym etapie nikogo nie zdziwi już chyba stwierdzenie, że Men, Women & Children to kolejny film Reitmana z obszerną, imponującą obsadą. Nie ma sensu omawiać wszystkich ról, bo choćby ze względu na mnogość wątków jest ich bardzo dużo. Chciałbym się natomiast pochylić szczególnie nad jednym z aktorów, a mianowicie Adamem Sandlerem. Jego kreacja to jedna z niewielu w całej karierze, które można uznać za w pełni poważne. Oczywiście nie jest tak widowiskowa jak te w Lewym sercowym (2002) czy Nieoszlifowanych diamentach (2019), ale nadal znajdziemy w niej sporo uroku i, co u Sandlera rzadko spotykane, dojrzałości. Don, w którego się wciela z początku może się nam wydać nieszczególnie sympatyczny. Mężczyzna wielokrotnie poddaje się własnym słabościom, zdradza żonę, ignoruje problemy syna. Z czasem dostrzeżemy jednak, że mężczyzna wcale nie jest zły – w pewnym momencie pojawia się w nim jakaś samo refleksja i szczera chęć poprawy. Niewiele jest w dorobku Sandlera tego typu ról, w których dramatyczne sceny nie są wcale przełamywane humorem, a w mimice czy gestykulacji odgrywanego bohatera nie znajdziemy nadmiernej ekspresji. Chętnie zobaczyłbym jeszcze współpracę aktora z Reitmanem, bo mam wrażenie, że mogłoby to dostarczyć wielu nowych, świetnych kreacji. Poza Sandlerem w Uwiązanych jest jeszcze mnóstwo innych występów, w większości po prostu solidnych. Jest Jennifer Garner, którą mogliśmy oglądać już w Juno, Dean Norris w roli trochę podobnej do tej, którą przez lata odgrywał w Breaking Bad (2008-2013), Emma Thompson świetnie sprawdzająca się jako narratorka, a także Ansel Elgort i Timothée Chalamet, którzy w 2014 nie byli jeszcze szczególnie rozpoznawalni, a Baby Drivera (2017) i Tamte dni, tamte noce (2017), które miały zdefiniować ich kariery, mieli jeszcze przed sobą. Naturalnie nie mogło zabraknąć też J.K. Simmonsa, którego rola nie jest może wielka, ale z pewnością wyraźniejsza niż te w Kobiecie na skraju dojrzałości i Długim, wrześniowym weekendzie.
Pomimo tego, że do dziś, obok Długiego, wrześniowego weekendu, Uwiązani pozostają najgorzej ocenianym filmem Jasona Reitmana, ja szczerze ich lubię. Oczywiście widzę wszystkie mankamenty związane ze sposobem portretowania Internetu, które sprawiają, że produkcja już po 10 latach od premiery zdaje się archaiczna, ale ciągle dostrzegam tu także wiele udanych, wartościowych elementów. Trafia do mnie mozaikowa konstrukcja, sposób opowiadania o relacjach międzyludzkich oraz konstrukcja bohaterów. Nawet jeśli reżyser popełnia pewne błędy, ma dobre intencje, a jego film jest po prostu solidny i angażujący. Poza tym bardzo lubię wszystkie, dramatyczne role Adama Sandlera, więc i ten aspekt podczas seansu sprawiał mi wiele satysfakcji. Uwiązani nie są na pewno najlepszym filmem Reitmana, ale mimo wszystko nie stawiałbym ich obok całkowicie nietrafionego Długiego, wrześniowego weekendu.
Mojej pozytywnej opinii o szóstym filmie Reitmana nie podzielali zdecydowanie krytycy i widzowie. Po premierze na festiwalu w Toronto i ograniczonej dystrybucji kinowej Uwiązani zebrali zaledwie 33% pozytywnych opinii na Rotten Tomatoes. Zatrważająca większość recenzji była negatywna i zarzucała filmowi schematyczność oraz złe podejście do tematu. Nie muszę więc chyba tłumaczyć, że po tak mizernym wyniku nikt nie brał produkcji poważnie w wyścigu o nagrody. Jeszcze mniej zadowolone od krytyków musiało być studio, bo pod kątem finansowym Men, Women & Children to wielka porażka. Kosztując 16 milionów dolarów film zarobił lekko ponad 2 miliony, co jest fatalnym wynikiem, szczególnie jak na projekt takiego twórcy, z taką obsadą. Do dziś Długi wrześniowy weekend i Uwiązani pozostają najgorzej przyjętymi w całym dorobku Reitmana, a lata 2013-2014 należy uznać za najgorsze w jego karierze. Nic więc dziwnego, że następny projekt twórcy ujrzy światło dzienne dopiero w 2018.
Od premiery Uwiązanych do momentu, kiedy na ekrany miał trafić kolejny film Reitmana minęły ponad trzy lata i jest to najdłuższa przerwa w karierze reżysera. W międzyczasie ten pracował jeszcze nad serialem Bez zobowiązań (2015-2018) dla Hulu, który opowiadał o samotnej matce żyjącej ze swoim bratem i córką. Reitman był jego producentem wykonawczym, a także wyreżyserował sześć odcinków (po dwa w pierwszym, drugim i trzecim sezonie). W 2015 na ekrany kin trafił także komediodramat Destrukcja z Jakiem Gyllenhaalem, w którego napisach reżyser widniał jako producent wykonawczy. Historia kolejnego filmu twórcy po raz kolejny rozpoczyna się od Diablo Cody. Autorka Juno i Kobiety na skraju dojrzałości tym razem napisała scenariusz do Tully, który miał jej pomóc przepracować trudności jakie przeżyła podczas ciąży. Reitman uznał, że tematycznie film dobrze koresponduje z wcześniejszymi współpracami z Cody i stworzy z nimi nieformalną trylogię o dojrzewaniu. Rola główna po raz kolejny przypadła Charlize Theron, która przytyła do niej 24 kilogramy. Tully została nakręcona w 2016 roku, a w styczniu 2018 zadebiutowała na festiwalu Sundance, gdzie została przyjęta niezwykle ciepło.
Główną bohaterką jest Marlo, która zaszła ze swoim mężem Drew w nieplanowaną ciążę i ma urodzić już trzecie dziecko. Po jego narodzinach zaczynają się problemy. Kobieta próbuje poradzić sobie z noworodkiem, równocześnie mając jeszcze na głowie córkę i syna z zaburzeniami, który wymaga specjalnej opieki. Przemęczona Marlo decyduje się wreszcie na zatrudnienie opiekunki, która będzie przychodziła pomagać jej w nocy. W ten sposób do jej domu trafia Tully, a między kobietami zaczyna wytwarzać się więź. Z czasem okaże się, że niania bardziej niż dziećmi będzie opiekowała się ich matką.
Choć są w Tully elementy, które mocno wyróżniają się na tle całej filmografii Reitmana, trzeba przyznać, że film tworzy spójną trylogię z Juno i Kobietą na skraju dojrzałości. Bo chociaż Juno, Mavis i Marlo to skrajnie inne bohaterki, które różni styl życia, podejście do otoczenia czy spojrzenie na świat, każda z nich reprezentuje pewne naturalne lęki wiążące się z kolejnymi etapami dorosłości. Ta pierwsza wejście w życie romantyczne, druga ustatkowanie się i usamodzielnienie, a trzecia wyzwania macierzyństwa. Każda z tych trzech kolaboracji między Cody a Reitmanem podchodzi do poruszanej tematyki w trochę inny sposób, natomiast przekaz pozostaje ten sam, a kolejne z tytułów spokojnie można uznawać za naturalne, duchowe kontynuacje.
Cody nigdy nie ukrywała tego, że w swoich scenariuszach inspiruje się własnym życiem. Juno czerpała z jej pierwszych, miłosnych doświadczeń, główna bohaterka Young Adult ma swoje źródło w niej samej, ale to chyba właśnie w Tully tych korelacji znajdziemy najwięcej. Scenarzystka wcale nie kryje się z tym, że film miał być dla niej sposobem na przepracowanie trudnej ciąży. W końcu ona też, tak samo jak Marlo ma trójkę dzieci. Nic więc dziwnego, że dzieło, które napisała jest tak szczerym, bezkompromisowych i zabawnym obrazem macierzyństwa. Podczas gdy hollywoodzkie studia pokazują matki w bardzo wyidealizowany sposób, rzadko kiedy realnie zagłębiając się w trudy rodzicielstwa, Cody stara się pokazać cały proces, ze wszystkimi jego najcięższymi momentami, zaczynając historię już od nieplanowanej ciąży, co przy okazji jest też ciekawą paralelą do Juno. Oglądamy w filmie przemęczoną Marlo, która nie ma żadnego czasu na sen, brakuje jej wsparcia, a dzieci wymagają stałej uwagi, do tego stopnia, że jedno z nich, chociaż zaledwie kilkuletnie, już sprawia pierwsze trudności w szkole. Taki sposób obrazowania macierzyństwa, z jednej strony pozbawiony tematów tabu i nieraz celowo niekomfortowy, a z drugiej naturalnie zabawny, jest niezwykle urzekający. Bije z niego szczerość, co potwierdza tylko to, że po premierze filmu za realistyczne ukazywanie macierzyństwa chwaliły go właśnie matki.
Podobnie jak większość filmów Reitmana, a już w szczególności te, które pisała Cody, znajdziemy w Tully mnóstwo wyczucia i czułości wobec portretowanych bohaterów. W tym przypadku większość czasu poświęcone zostaje Marlo, dla której cała historia ma być nauką tego, że może prosić o pomoc i szukać wsparcia u bliskich. Chociaż na początku kobieta zapiera się rękami i nogami, aby przy dzieciach wszystko robić sama, ostatecznie odnajduje ukojenie dopiero kiedy zatrudnia do pomocy Tully. Tak naprawdę jednak problem sięga znacznie głębiej. Marlo po zastaniu matką podporządkowała temu całe swoje życie. Porzuciła dawne pasje, straciła dawne kontakty i wreszcie zaniedbała własny związek – w jednej rozmów z Tully wprost przyznaje, że nie uprawiała seksu z mężem już od długiego czasu. Oczywiście nie jest to jej wina, jednak kiedy kobieta poznaje nocną nianię pozwala sobie choć na chwilę odpoczynku i szczęścia. Momenty, w których kobiety spędzają ze sobą czas to właśnie te, w których Marlo może zapomnieć na chwilę o tym, że jest już matką w średnim wieku i przestać być definiowana jedynie przez swoje macierzyństwo. Przekaz, jaki niesie za sobą wątek protagonistki jest trywialny, ale wartościowy – niezależnie od sytuacji trzeba dbać o samego siebie, a prośba o pomoc czy zwykłe wsparcie nie jest niczym uwłaczającym. Za interesujące uważam również to, w jaki sposób Reitman i Cody portretują postać Drew – męża Marlo i ojca dzieci. Mężczyzna nie jest wcale zły, natomiast widać, że w przeciwieństwie do partnerki on stara się trochę mniej, dla niego bycie tatą nie jest kluczowym elementem życia. To nie tak, że nie kocha Marlo, ale jednak nie do końca ją dostrzega i dopiero kiedy ta trafia do szpitala, orientuje się jak jest przemęczona. Podejście Drew może nas czasami irytować, ale ciężko też do końca go obwiniać. To bohater o tyle dobrze poprowadzony, że zdaje się oddawać większość prawdziwych ojców – niby cały czas obecnych, ale jednak trochę zdystansowanych, postrzegających swoje rodzicielskie obowiązki dużo swobodniej niż matki.
Pod kilkoma względami Tully stosuje zabiegi, których wcześniej w filmach Reitmana nie widzieliśmy. Pojawiają się choćby sceny snów, które mają być metaforą ukrytych marzeń i lęków Marlo, o których ta na jawie nikomu nie będzie mówiła. To wszystko ma swój urok aż do finału, w którym pojawia się dość szokujący twist, mogący przywodzić na myśl tanie thrillery czy filmy M. Night Shyamalana. Okazuje się bowiem, że tytułowa niania przez cały film była tylko wytworem wyobraźni przemęczonej Marlo. Na papierze rozumiem o co chodzi w tym zabiegu. Twórcy starają się pokazać młodą opiekunkę jako odbicie lustrzane zmęczonej matki i symbol najlepszych lat z jej życia. Tully jest realizacją pragnienia jakie ma Marlo – chce być zauważona i chce, by ktoś potraktował ją jako kobietę, przyjaciółkę, a nie tylko matkę trójki dzieci. Na papierze nawet mi się to podoba, ale mimo wszystko dało się to ograć znacznie lepiej i subtelniej. Kiedy w dramatycznej scenie w szpitalu na pytanie o nazwisko panieńskie żony odpowiada „Tully” ciężko jednak nie poczuć pewnego zażenowania. Należy jednak wyraźnie zaznaczyć, że ten jeden zgrzyt pod żadnym pozorem nie umniejsza całej reszcie filmu, który nadal pozostaje bardzo wartościową, ludzką historią.
Tully to również aktorski popis Charlize Theron. Tym razem dostała bardziej dramatyczną rolę niż ta w Kobiecie na skraju dojrzałości i wypadła jeszcze lepiej. Aktorce udało się rewelacyjnie oddać przewlekłe przemęczenie Marlo, w czym pomogła też jej imponująca metamorfoza. Za każdym razem kiedy obserwowałem jak bohaterka wyrzuca z siebie frustrację, gniew czy rozczarowanie własnym życiem w stu procentach wierzyłem w jej emocje. Ta rola jest szczególnie udana na tle pozostałego dorobku Theron. Aktorka kojarzona jest przecież przede wszystkim z kreacjami wrednych, niezwykle pewnych siebie kobiet, często wręcz antagonistek. Przecież wśród jej najbardziej rozpoznawalnych kreacji znajdziemy Furiosę z Mad Maxa: Na drodze gniewu (2015) i niebezpieczną szpieżkę z Atomic Blonde (2017). Tymczasem w Tully wciela się w postać, która kompletnie sobie nie radzi i nie dostrzegamy u niej żadnej pewności siebie. Paradoksalnie jej Marlo to równie silna postać, co te wymienione powyżej, tylko, że jej siła tkwi zupełnie gdzie indziej. Kompletnie nie dziwi mnie to, że po premierze filmu Reitmana to właśnie o roli Theron mówiło się najwięcej i, że to właśnie ona doczeka się później nominacji do Złotego Globu. Występ Mackenzie Davis może i nie jest nawet w połowie tak imponujący jak rola główna, ale nie taka jego rola. Aktorka wcielająca się w postać Tully jest bardziej wyważona, od początku bije z niej pozytywne energia, dzięki czemu może być przeciwwagą dla niespokojnej Theron. Poza nią w filmie pojawia się również bardzo dobry i przekonujący Ron Livingston jako Drew oraz w niewielkiej roli Mark Duplass, autor między innymi wspomnianego już Jeff wraca do domu. Co ciekawe Tully to jedyny film Jasona Reitmana, w którym nie zobaczymy J.K. Simmonsa. Aktor jednak jakiś czas później przyznał, że nie była to kwestia decyzji jego czy reżysera, a po prostu standardowe, hollywoodzkie problemy z terminarzem.
Tully to jeden z najlepszych i najdojrzalszych filmów Jasona Reitmana. Błyskotliwy, do bólu szczery i wartościowy. Widać, że Diablo Cody przelała w scenariusz mnóstwo własnych doświadczeń oraz traum, patrząc na nie z charakterystyczną dla niej błyskotliwością i humorem. Natomiast reżyser zekranizował jej tekst z odpowiednim wyczuciem i swoją charakterystyczną czułością. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że spośród nieformalnej trylogii jaką film tworzy, to właśnie on jest tym najciekawszym i artystycznie najbardziej spełnionym. Wierzę też, że dzięki Tully Reitman zamknął usta wszystkim tym, którzy myśleli, że po Długim, wrześniowym weekendzie i Uwiązanych jego kariera jest już skończona, udowadniając, że potrafi jeszcze kręcić tytuły takie jak Juno.
Tully to właściwie powrót Reitmana do łask i jego najcieplej przyjęty film zaraz po Juno oraz W Chmurach. Tytuł zbierał świetne recenzje już po festiwalu w Sundance i kiedy w maju 2018 trafiał do szerokiej dystrybucji chwalono go za humor, ukazanie macierzyństwa oraz niezwykłą rolę pierwszoplanową. Pod kątem finansów nie było może szczególnie dobrze, bo film kosztował kilkanaście milionów i kilkanaście milionów zarobił, ale nie możemy z pewnością mówić o porażce choćby zbliżonej do poziomu tej, która miała miejsce przy Uwiązanych. Niestety Tully nie okazała się dla Reitmana powrotem do świata wielkich nagród. Było trochę nominacji, w tym jedna istotna dla Charlize Theron do Złotego Globu za najlepszą aktorkę w komedii lub musicalu, a nawet pojedyncze nagrody, ale ostatecznie projekt przeszedł na przełomie 2018 i 2019 bez echa i nikt nawet nie wymieniał go w kontekście Oscarów. Na Tully jednak rok 2018 się dla Reitmana nie skończył, bo zaledwie kilka miesięcy po jej premierze, na festiwalu w Telluride miał zadebiutować jego kolejny, pełnometrażowy film.
Jako, że od momenty kiedy Tully została nakręcona do jej premiery minęło sporo czasu, Reitman w międzyczasie zabrał się już za kolejny projekt. Tym razem o tyle zaskakujący, że pierwszy w jego karierze, który miał być oparty na faktach. The Front Runner, o którym mowa to adaptacja reportażu All the Truth Is Out: The Week Politics Went Tabloid wydanego w 2014 roku. Jego autorem jest Matt Bai, dziennikarz, który tematem Gary’ego Harta zainteresował się już w 2003 roku, kiedy to pisał o nim krótki artykuł dla „New York Timesa”. Na podstawie jego książki powstał scenariusz, który pisał on sam, Jason Reitman oraz Jay Carson, który w 2008 roku pracował jako sekretarz prasowy w sztabie kampanii prezydenckiej Hillary Clinton, a przy okazji był konsultantem i producentem przy House of Cards (2013-2017), a potem tworzył popularny serial The Morning Show (2019-teraz). Główna rola w filmie przypadła Hugh Jackmanowi, a poza nim na ekranie mieliśmy zobaczyć jeszcze między innymi Verę Farmigę i J.K. Simmonsa, którzy ponownie podjęli współpracę z twórcą Juno. Pewny kandydat. Jak nie zostać prezydentem zadebiutowało w 2018 na festiwalu w Telluride, niecałe trzy miesiące po premierze kinowej Tully.
Akcja filmu rozgrywa się pod koniec lat 80. Gary Hart, były senator stanu Kolorado jest faworytem partii demokratycznej w prawyborach. Ze względu na swoje progresywne poglądy, błyskotliwość i sympatyczne usposobienie polityk trafia do młodych wyborców i wydaje się być jedyną szansą na pozytywną zmianę po ośmiu latach rządów republikanów i Ronalda Reagana. Świetnie prowadzona kampania Harta staje pod znakiem zapytania, kiedy na światło dzienne wychodzi skandal związany z jego romansem, który wpłynie zarówno na jego życie prywatne, jak i zawodowe.
Pewny kandydat. Jak nie zostać prezydentem to dla Reitmana trochę powrót do korzeni. Po 13 latach od premiery Dziękujemy za palenie reżyser po raz kolejny zabiera się za tematy polityczne i ponownie robi to w formie satyry. Tym razem nie stosuje może aż tyle ostrego humoru i wizualnych szaleństw, ale tematycznie twórca uderza w bardzo podobne rejony, tym razem krytykując głównie media i amerykańską opinię publiczną. Jest jednak jedna bardzo znacząca różnica między obydwoma filmami. Podczas gdy debiut Reitmana był fikcją luźno bazującą na realnych patologiach przemysłu tytoniowego, The Front Runner opiera się na prawdziwej historii.
Skandal Gary’ego Harta staje się dla Reitmana pretekstem do poruszenia szerszego problemu, z którym mamy do czynienia do dziś. Zdaje się, że twórca za pomocą historii byłego senatora stara się uchwycić ten ciekawy moment w historii Ameryki, kiedy show-biznes i polityka zaczęły się ze sobą zlewać. Dziś już nikogo nie dziwi, kiedy na świat dzienny wychodzą kolejne romanse czy inne afery powiązane z kluczowymi osobami w państwie. Prezydentem USA był już przecież Donald Trump, wielokrotny przestępca, którego nowe skandale wychodzą regularnie na jaw, a to i tak nie przeszkadza milionom Amerykanów głosować na niego w tegorocznych wyborach. W latach 90. cały świat słyszał o romansach Billa Clintona. Już od wielu lat seksafery i oskarżenia powiązane z życiem prywatnym stały się standardową częścią politycznych potyczek w trakcie kampanii wyborczych. Przy Bushu, Clintonie czy Trumpie, Gary Hart zdaje się być aniołkiem, którego skandal z perspektywy lat wydaje się niezwykle błahy. Gdyby dzisiaj któryś z amerykańskich polityków został sfotografowany z młodą kobietą, nikt raczej nie robiłby z tego wielkiej sprawy. Problem polega jednak na tym, że w 1988 roku zarówno media jak i opinia publiczna działały jeszcze trochę inaczej i na tego typu afery reagowały znacznie większym larum. Pewny kandydat to opowieść o prawdziwych ideach, które przegrywają ze społecznym oburzeniem i tabloidami. Hart może być niezwykle biegły i błyskotliwy jeśli chodzi o politykę zagraniczną i wewnętrzną, może znać i wykorzystywać podstawy psychologii oraz socjologii, ale nie potrafi pojąć zasad panujących w show-biznesie. Wierzy w to, że ludzie sami odpuszczą temat, uważa, że jego życie prywatne powinno zostać tylko i wyłącznie jego sprawą, nie rozumiejąc, że na tym, skądinąd ideowo właściwym przekonaniu, cierpi cała jego kampania. Finalnie faworyt Demokratów przegrywa dlatego, że nie znosi presji, która na nim ciąży i podejmuje decyzję o wycofaniu się w prawyborów. Jest w tej historii coś niezwykle smutnego. Z jednej strony dlatego, że wszyscy mamy świadomość, że gdyby takowa wydarzyła się dziś, zakończyłaby się zapewne w kompletnie inny sposób, a Hart mógłby dalej zostać prezydentem. Po drugie cała ta sprawa to smutny dowód na to, że inteligencja i realne kompetencje mogą przegrać z tabloidowymi głupotami, a ideowość polityki została zatracona już wiele lat temu.
W całej tej opowieści najbardziej obrywa się jednak nie samej opinii publicznej czy politykom, ale mediom. Oczywiście najgorszą redakcją, która rozpętuje całą aferę wokół Harta jest brukowiec „Miami Herald”. Jego dziennikarze śledzą kandydata na prezydenta robiąc mu zdjęcia przy jego domu. Są w tym tak bezczelni i głupi, że szybko dostrzega ich nawet sam polityk. Potępienie „Heralda” jest jednak banalnie proste, to tak jakby oburzać się o to, że na taniej sensacji żeruje „The Sun” czy „Pudelek”. Zachowanie dziennikarzy z Miami pomimo całego jego moralnego aspektu, można nawet odrobinę usprawiedliwiać. W końcu to dla nich jedyny sposób na zaistnienie i trafienie na pierwsze strony. Reitman obiera więc sobie dużo ambitniejszy cel – „Washington Post”. Jednym z pracowników tej gigantycznej gazety jest A.J. Parker, młody, inteligentny dziennikarz, który ma się zajmować opisywaniem kampanii faworyta w prawyborach u Demokratów. Przeprowadza nawet z Hartem kilka wywiadów, w których ci rozmawiają o istotnych kwestiach trawiących kraj, polityce zagranicznej, a nawet poważnej literaturze. Mężczyzna ma też jednak z góry wyznaczone wytyczne i z bólem, ale jednak musi pytać kandydata także o kwestie prywatne, co wprowadza nieprzyjemną atmosferę. To można jeszcze zrozumieć, ale moment, w którym Reitman zaczyna zadawać najcięższe pytania o dziennikarską moralność „Washington Post” to ten, w którym redakcja staje przed dylematem związanym z seksaferą Harta. Po fatalnie przeprowadzonym śledztwie „Miami Heralda” do waszyngtońskiego giganta trafiają kolejne materiały obciążające polityka, a ten po długiej debacie decyduje się opublikować i wysłać Parkera na konferencję prasową, by wbił on ostatni gwóźdź do trumny faworyta Demokratów. W tym przypadku reżyser pokazuje nam dwie strony medalu. Z jednej strony „Washington Post” okazuje się po prostu równie szukający sensacji co małe brukowce, a to, że zbija kapitał na opisywaniu skandali subtelniej, pisząc artykuły lepszym piórem i podpierając je większą ilością dowodów, niewiele tu zmienia. W końcu chociaż zrobili to później, oni też weszli z butami w życie Harta rozdmuchując aferę, która rozgrywa się przecież tylko na tle moralnym, a nie prawnym. Tylko, że Reitmana nie interesuje tego typu krytyka i wyraźnie zaznacza, że za decyzją „Posta” stoją także racjonalne przesłanki. Kluczowa jest pod tym względem rozmowa między A.J., który cały czas uważa, że gazeta powinna się wstrzymać z publikacją, a jedną z jego redakcyjnych koleżanek, która przedstawia nieco inne, mocno kobiece spojrzenie na sprawę. Ona bowiem nie używa oportunistycznego argumentu „jeśli nie opublikujemy tego my, to zrobi to ktoś inny”, który jest podstawą rozumowania redaktora naczelnego, ale twierdzi, że romanse Harta świadczą o jego stosunku wobec płci przeciwnej, a wyborcy mają prawo o nich wiedzieć. Nie trzeba się z tym podejściem zgadzać, natomiast pozwala ono spojrzeć na sprawę z szerszej perspektywy.
Właśnie dzięki temu spojrzeniu na media, Pewny kandydat jest dla mnie tak istotnym filmem. Od lat w kinie pojawia się mnóstwo produkcji, które mówią o ważnych dziennikarskich śledztwach, które pomogły metaforycznie wygrać ze złem – Spotlight (2015), Czwarta władza (2017), Jednym głosem (2022) i wiele innych. Nie mówię oczywiście, że te filmy są złe, natomiast dobrze, że powstaje dla nich przeciwwaga, w której kręgosłup moralny i uczciwość dziennikarzy zostaje wystawiona na próbę. Wielkie redakcje takie jak „Washington Post”, „New York Times” czy BBC to nie tylko wielkie, skomplikowane śledztwa, ale i wiele artykułów, które można kwestionować. A.J. gdyby mógł pewnie rozmawiałby ze swoimi rozmówcami tylko o istotnych, rozwijających kwestiach, ale niestety przyszło mu żyć w systemie, w którym media nie mają jedynie przekazywać wartościowych informacji, ale też przede wszystkim się sprzedawać i trafiać do jak najszerszej grupy odbiorców. Oczywiście nie należy umniejszać dziennikarzom i chwalić ich za nagłośnienie takich spraw jak Watergate, Iran-Contras, zbrodnie Weinsteina i wiele innych, ale nie zapominajmy, że to tylko ułamek ich działalności, a jako, że stanowią nieoficjalną, czwartą władzę, powinniśmy stale patrzeć im na ręce.
Jest jeszcze jeden aspekt Pewnego kandydata. Jak nie zostać prezydentem, który sprawia, że film jest niezwykle inteligentny i przemyślany w krytyce jaką wystosowuje. Mianowicie portret samego Gary’ego Harta oraz jego życia prywatnego. Bo choć to przecież faworyt w prawyborach Demokratów jest najbardziej poszkodowanym w całej sprawie, Reitman wcale nie portretuje go w tak pozytywnym świetle, jak by się mogło wydawać. Nie ma wątpliwości co do tego, że Hart jest świetnym politykiem, a jego podejście do polityki wewnętrznej oraz zewnętrznej sprawia, że po ośmiu latach rządów Reagana, mógłby być świetnym prezydentem i oddechem ulgi dla całej Ameryki. Przy tym jednak bohater wcale nie jest idealnym człowiekiem. W swojej górnolotnej ideowości zapomina często o wszystkich wokół. Bill Dixon, szef jego sztabu wyborczego wspomina w jednej ze scen poirytowany, że Hart wcale nie rozumie opinii publicznej i w gruncie rzeczy jest dość egoistyczny. Pomimo zwyczajowej serdeczności, czasem wychodzi z niego poczucie wyższości. Jednak ta scena, która najbardziej kwestionuje moralność Harta to ta, w której rozmawia z żoną, pierwszy raz od kiedy światło dzienne ujrzał artykuł „Miami Heralda”. Kobieta jest bardzo spokojna, właściwie jej problemem nie jest to, że mąż ją zdradził, ale to, że okazał jej absolutny brak szacunku. Flirtował z kobietami na oczach tłumu, a potem z konsekwencjami nie musiał się mierzyć on, a jego rodzina. To właśnie jego żona i córka musiały siedzieć zamknięte w domu otoczonych przez chmary dziennikarzy i fotografów. Ten moment wyrzutu Lee wobec Gary’ego pokazuje, że reporterka z „Washington Post” mogła mieć rację. W Harcie widoczny jest jakiś rodzaj mizoginii, jakieś poczucie wyższości związane z podejściem do płci przeciwnej, podobne do tego, które ma wielu białych mężczyzn na wysokich stanowiskach. Jest jeszcze jedna ofiara całej tej sprawy, która musiała wycierpieć znacznie więcej niż sam kandydat na prezydenta – Donna Rice, kobieta, z którą go sfotografowano. Ona przecież wcale nie miała złych intencji, weszła w zwykłą relację, będąc zainteresowaną polityką. Tymczasem wylądowała w środku ideologicznego konfliktu, w której najpierw została wykorzystana przez sztab Harta, kiedy była im jeszcze potrzebna, a potem brutalnie porzucona na pastwę dziennikarskich hien. Hart może i był medialną ofiarą całej tej afery, przez co ostatecznie wycofał się z prawyborów, ale on miał mnóstwo ludzi, którzy wspierali go z zaplecza, szerokie pole do manewru, a po całej sprawie mógł dalej działać w polityce. Wszystkich tych przywilejów nie miały jednak kobiety wokół niego – Lee Hart i Donna Rice, przez co w całej tej sprawie tylko one są prawdziwie poszkodowane.
Wcielający się w Gary’ego Harta Hugh Jackman wypadł świetnie. Z jednej strony aktor jest niezwykle urzekający, w sobie wiele naturalnego, niewymuszonego uroku i umiejętność łatwego nawiązywania kontaktu z ludźmi. Widać u niego cechy interpersonalne występujące u tych najbardziej lubianych, amerykańskich prezydentów. Z drugiej, kiedy rozpoczyna swoje polityczne wystąpienia, widać też u niego prawdziwy zapał, pewność siebie, ale i coś, czego w tym świecie nie spotyka się tak często – szacunek do rozmówcy. Oglądając Jackmana na ekranie podczas spotkań z wyborcami widzimy w nim prawdziwego lidera, nie dziwi nas, czemu ludzie chcą oddać mu swój głos. Aktor potrafi też jednak oddać to gorsze oblicze odgrywanego bohatera. Ataki złości, stawianie się wyżej od innych, niewdzięczność i kompletną nieumiejętność zarządzania w sytuacjach kryzysowych. Aktorowi udało się oddać niejednoznaczność Harta na tyle dobrze, że nawet my oglądając film nie do końca wiemy, co powinniśmy do niego czuć. Świetnej roli Jackamana towarzyszy wiele mniejszych, le bardzo wyrazistych ról drugoplanowych. Bardzo istotna jest Vera Fermiga, która współpracowała już z Reitmanem przy okazji W chmurach, a w Pewnym kandydacie odgrywa żonę Harta. Jej bohaterki nie ma może w filmie bardzo dużo, ale kiedy dostaje już scenę, w której może wytknąć mężowi wszystkie jego błędy, jest rewelacyjna i bije z niej prawdziwa siła i sprzeciw. Dla mnie jeden z najlepszych występów przypada Mamoudou Athiemu, który wcielił się w A.J. Aktorowi udało się wykreować jedną z najciekawszych postaci w filmie, którego niepewność i wewnętrzny dylemat da się wyczuć w każdej scenie, w której się pojawia. Po szeregu malutkich występów dobrze jest też zobaczyć J.K. Simmonsa w większej, pełnoprawnej roli. Tym razem wcielił się on w Billa Dixona, szefa kampanii wyborczej Harta. Jego bohater ma reprezentować klasyczne, męskie podejście do polityki, w którym wybory prezydenckie to tylko inna odnoga biznesu. Dixon nie jest może najsympatyczniejszą postacią, ale jego twarde, zimne podejście do całego skandalu jest źródłem dla bardzo ciekawego konfliktu z Garym.
Pewny kandydat. Jak zostać prezydentem to jeden z najlepszych i najciekawszych filmów Jasona Reitmana. Po wielu projektach twórcy, które były bardzo proste i trywialne w przekazie, miło zobaczyć taki, który można rzeczywiście pozostawia widzowi wiele ścieżek interpretacji i do samego końca pozostaje dość niejednoznaczny. Reżyser nie próbuje demonizować którejkolwiek ze stron medialnego konfliktu, ale równocześnie nie jest też dla nikogo pobłażliwy. W tej historii obrywa się w końcu zarówno Hartowi, jak i wszystkim dziennikarzom, a w eter rzucone zostają istotne pytania o granice prywatności, koneksje między polityką a show-biznesem oraz etykę mediów. Uważam, że to jest właśnie kino polityczne, którego potrzeba, takie, które patrzy na sprawę z różnych perspektyw i nie podchodzi do niej z założonymi z góry tezami.
Choć ja The Front Runner uważam za jeden z najlepszych tytułów w dorobku Reitmana, w okresie premiery film został przyjęty bardzo chłodno. Produkcja nie została z pewnością przyjęta tak źle jak Labor Day, albo Men, Women & Children, ale recenzje były bardzo mieszane. Zdaje się, że niektórzy z krytyków nie byli przekonani do tak jednoznacznego przedstawienia tematu. Tak naprawdę wszyscy chwalili tylko rolę Hugh Jackmana. Film debiutował w Telluride, a twórcy chyba liczyli na jakiś sukces w sezonie nagród, ale został całkowicie pominięty, a bardziej doceniono już debiutującą kilka miesięcy wcześniej Tully. O ile krytyczny odbiór był raczej średni, tak finansowo Pewny kandydat to gigantyczna porażka, największa w całej karierze Reitmana, nawet bardziej spektakularna niż ta, która miała miejsce przy Uwiązanych. Zdawać by się mogło, że kosztując zaledwie 25 milionów dolarów film z taką obsadą i rozpoznawalnym twórcą powinien się zwrócić bez większego problemu. Tymczasem produkcja na całym świecie zarobiła tylko 3 miliony! Wynik był na tyle słaby, że w niektórych krajach, w tym Polsce, Jak nie zostać prezydentem, choć miało dystrybutora, nie trafiło ostatecznie do kin. 2018 to więc dla Reitmana rok, w którym na ekrany kin trafił jeden film, dzięki któremu wrócił do łask publiczności, a potem drugi, po którym znowu z nich wypadł.
Pomysł, by zrealizować trzecią część Pogromców duchów funkcjonował w zasadzie już od czasu premiery części drugiej. Pod koniec lat 80. seria przynosiła ogromne zyski i cieszyła się wielką popularnością, więc scenariusz do trójki powstał już na początku lat 90. Ghostbusters III: Hellbent miało opowiadać o tym jak bohaterowie przenoszą się do piekielnej wersji Manhattanu, gdzie muszą zmierzyć się z diabłem. Niestety projektem nie był zainteresowany Bill Murray, więc nigdy nie udało się go w takowej formie zrealizować, a elementy wymyślonej historii wykorzystano wiele lat później w grze bazującej na cyklu. Ponownych podejść do realizacji Pogromców duchów 3 było na przestrzeni lat kilka. Chciano na przykład zatrudnić do filmu jakąś nową, komediową gwiazdę, ponoć wśród kandydatów wymieniano Bena Stillera czy Chrisa Rocka. Był też moment, w którym ogłoszono, że trzecia część cyklu trafi do kin w 2012, a jej reżyserem będzie ponownie Ivan Reitman. Powstało kilka wersji scenariusza, ale produkcja po raz kolejny była blokowana przez odmowy Murraya, a ostatecznie także przez to, że Harold Ramis, aktor wcielający się w jednego z pogromców, zmarł w 2014 roku. Ostatecznie więc i ta wersja nie ujrzała światła dziennego, a zamiast niej w 2016 do kin trafił remake Pogromców duchów w reżyserii Paula Feiga, tym razem z nową, kobiecą obsadą. Produkcja została jednak przyjęta fatalnie, więc studio powróciło do pomysłu nakręcenia wreszcie w jakiejś formie klasycznej, trzeciej odsłony serii.
Tutaj przenosimy się wreszcie do Jasona Reitmana, który wypowiadał się o nakręceniu własnych Pogromców duchów już od lat. Przeważnie obracał to pytanie w żart, śmiejąc z tego się jak często je słyszy i sugerując, że kręcenie blockbusterów kompletnie go nie interesuje. Coś się jednak zmieniło, bo w styczniu 2019 ogłoszono, że to właśnie syn Ivana Reitmana stanie za kamerą nowej odsłony cyklu. Reżyser tłumaczył wtedy, że zmienił zdanie i chciał opowiedzieć w tym świecie historię właśnie dla swojego ojca oraz dla fanów. Napisał więc scenariusz z Gilem Kenanem, twórcą kilku horrorów, między innymi animowanego Strasznego domu (2006) i Poltergeista (2015). Producentem filmu miał być sam Ivan Reitman. Nowa historia miała się skupić na kolejnym pokoleniu pogromców duchów, których role przypadły Carrie Coon, znanemu ze swoich komediowych występów Paulowi Ruddowi, Mckennie Grace oraz Finnowi Wolfhardowi, gwieździe Stranger Things (2016-teraz) i serii To. Premierę Ghostbusters: Afterlife planowano na 10 lipca 2020 roku, ale plany studia pokrzyżowała pandemia COVID-19. Z tego powodu tę datę przesuwano jeszcze kilkukrotnie, ale ostatecznie film zadebiutował w kinach w listopadzie 2021, okazując się sporym sukcesem.
Callie to samotna matka wychowująca dwójkę, nastoletnich dzieci, Phoebe i Trevora. Kiedy rodzina cierpiąca ze względu na problemy finansowe dowiaduje się, że Egon Spengler, nestor rodu zmarł, przenoszą się na odziedziczoną po nim farmę w małym miasteczku Summerville w stanie Oklahoma. Kiedy przyjeżdżają na miejsce zaczynają odkrywać pewne dziwne tajemnice związane z dziadkiem. Dowiadują się, że ten nie był wcale standardowym naukowcem, ale zajmował się zjawiskami paranormalnymi i należał do grupy pogromców duchów, niezwykle popularnych w Nowym Jorku lat 80. Egon pozostawił po sobie jednak nie tylko wspomnienia i pamiątki z dawnych czasów, ale i potężne starożytne zło, z którym rodzina Spenglerów będzie musiała się uporać.
Kiedy Pogromcy duchów: Dziedzictwo trafiali na ekrany kin trafili na dość podatny grunt. Był to bowiem okres, w którym z mody powoli wychodziły tak popularne w ubiegłym dziesięcioleciu remaki, a zamiast nich ekrany zaczęły przejmować legacy sequele, czyli historie, które wracają do uwielbianych przez widzów bohaterów i kontynuują klasyki sprzed lat. Do tego gatunku nurtu możemy zaliczyć na przykład Creed: Narodziny legendy (2015), Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy (2015), Halloween (2018), serial Cobra Kai (2018-2025), albo Top Gun: Maverick (2022). Pogromcy duchów Feiga korzystali z całej ikonografii cyklu (kultowe kostiumy, gonienie duchów, remiza w Nowym Jorku) i zostali przyjęci bardzo źle. Tymczasem film Reitmana dość mocno odcina się od klasycznej otoczki serii (w końcu rozgrywa się w Oklahomie), ale za to kontynuuje dziedzictwo serii, oddając miejsce także głównym bohaterom wcześniejszych części. I właśnie między innymi dlatego Afterlife jest tak lubiane, bo to nie żaden remake, a sequel, który fani serii chcieli zobaczyć od lat.
Większość reżyserskich nepo babies stara się mimo wszystko odciąć od dziedzictwa swoich rodziców i tworzyć na własną rękę, często wręcz odcinając się od nich. Nie wyobrażam sobie, żeby Osgood Perkins miał kiedyś nakręcić nową Psychozę, a Sofia Coppola Ojca chrzestnego. Tymczasem Reitman po latach działania na własną rękę i kręcenie filmów skrajnie innych od tych, które kręcił Ivan. Jednak teraz zdecydował się mimo wszystko zrobić Ghostbusters 3, o które pytano go przez tyle lat. Projekt okazał się jednak udany, bo chociaż reżyser kontynuował dziedzictwo ojca, nie zatracił też w tym własnego stylu. Wizualnie i tematycznie Ghostbusters: Afterlife bardzo blisko jest do takich tytułów jak Juno. Mamy tu elementy kina coming of age, lżejszy humor oraz bardziej sielankowy klimat.
W przeciwieństwie do oryginalnych Pogromców duchów, Dziedzictwo jest znacznie spokojniejsze i bardziej nostalgiczne. Reitman powiedział kiedyś żartobliwie, że gdyby miał nakręcić Ghostbusters 3, byłby to zapewne najnudniejszy film na świecie. Obietnicy może nie dotrzymał, ale jego dzieło rzeczywiście jest dużo spokojniejsze i wolniejsze niż standardowy blockbuster. Motywem przewodnim Afterlife jest nie gonienie duchów, ale rodzina. Reżyser wiele czasu poświęca postaciom i scenom, które służą tylko budowaniu relacji między nimi. Są tu wątki, które spokojnie mogłyby się znaleźć w standardowym, nieparanormalnym filmie coming of age. Nie znajdziemy tu może równie wielu skomplikowanych emocji czy morałów co we wcześniejszych projektach Reitmana, ale i tak jest sporo refleksyjnych momentów, które poruszają tematy takie jak śmierć na poważnie. Gdyby nie to oddanie przestrzeni nowym bohaterom i zaimplikowanie do scenariusza stylu twórcy, Pogromcy duchów: Dziedzictwo byliby po prostu przeciętnym blockbusterem. Reżyserowi udało się jednak wepchnąć do hollywoodzkiej machiny choć trochę własnego głosu i serca. W historii Spenglerów znajduję też pewnie odniesienie do samych Reitmanów. W historii o przejmowaniu pałeczki po rodzicach i tworzeniu nowego pokolenia pogromców można dostrzec ewidentną analogię do Ivana i Jasona i symbolicznego przekazania marki w ręce syna.
Mimo wszystko są też znacznie mniej udane aspekty Ghostbusters: Afterlife, w których czuć już nie styl Reitmana, ale ingerencję studia i korporacyjne myślenie. Przede wszystkim mam tu na myśli fanserwis, którego w filmie niestety jest sporo i to przeważnie ogranego w bardzo nachalny sposób. Nie mam problemu z wykorzystywaniem duchów z oryginału, jednak kiedy na ekran zaczyna wracać stary skład pogromców można poczuć lekkie zaangażowanie. Kiedy na koniec grupa staruszków zaczyna walczyć ze starożytnym demonem, przede wszystkim cierpią na tym nowi bohaterowie, którzy nagle muszą zejść na dalszy plan tylko dlatego, żeby fani cyklu mogli poczuć trochę bezmyślnej satysfakcji z tego, że zobaczyli na ekranie znane twarze. Nie podoba mi się też to, co zrobiono z postacią Egona. Jako, że wcielający się w te postać Harold Ramis zmarł w 2014, twórcy zdecydowali się na wykorzystanie CGI i skanów jego twarzy, by odtworzyć jego postać w formie ducha. Rozumiem chęć oddania aktorowi hołdu, natomiast kompletnie nie tędy droga. Tego typu zabiegi tworzą szkodliwy precedens w Hollywood i zawsze są brakiem szacunku dla aktora. Należy je krytykować, niezależnie od kontekstu i tego jak dobrze są zrealizowane, więc wykorzystanie twarzy zmarłego Ramisa jest dla mnie równie karygodne co przykłady Petera Cushinga w Łotrze 1 i Ian Holm w Obcym: Romulusie.
Już ze względu na sam charakter filmu nie znajdziemy tu tak imponujących występów jak we wcześniejszych filmach Reitmana. Niemniej obsada nadal sprawdza się nieźle, a wybory aktorów, którzy mają się wcielić w nowych pogromców w większości trafione. Dobrze sprawdza się choćby Mckenna Grace, której rola nie jest może w żaden sposób oryginalna, ale sprawdza się nieźle jako potencjalna, nowa protagonistka serii. Lubię też Finna Wolfharda, który im więcej gra w różnych filmach, tym wyraźniej pokazuje, że ma do zaoferowania coś więcej niż tylko archetyp postaci, którą grał w Stranger Things. Świetnym pomysłem było obsadzenie w roli matki dzieci Carrie Coon, która jest trochę niedoceniana. Obsadzenie jej w jednej z głównych ról w blockbusterze wydaje się nieoczywistym wyborem, ale sprawdziła się bardzo dobrze, wnosząc do Dziedzictwa sporo ciepła. Ostatnim członkiem ekipy jest Paul Rudd. To najbardziej komediowy występ w filmie, a charyzma i urok aktora dobrze uzupełniają skład nowych pogromców. Sprawdza się on też w scenach bardziej emocjonalnych, przypominając światu, że nie jest tylko jedną z wielu gwiazdek Marvela, ale i po prostu utalentowanym aktorem. Zresztą akurat Coon i Rudda bardzo chętnie zobaczyłbym w jakimś poważniejszym filmie twórcy. W nowych Ghostbusters powraca też obsada z dwóch pierwszych filmów. Obstawiam, że dla Reitmana musiało być to świetne doświadczenie, bo przecież widział ich na planie oryginału już jako kilkuletnie dziecko. Natomiast abstrahując już od tego aspektu widać, że aktorom szczególnie się nie chce i są tu tylko po to, by odebrać kolejny czek. Oczywiście w filmie musiała się pojawić jeszcze jedna osoba – J.K. Simmons. Po raz kolejny dostał tylko cameo, ale za to wyjątkowo urocze, bo wcielił się w Ivo Shandora, znaczącą dla serii psotać, o której wspominano już w oryginalnych Pogromcach duchów.
Afterlife nie jest może najładniejszym filmem na świecie, jednak trzeba przyznać, że jak na hollywoodzki blockbuster prezentuje się bardzo dobrze. Walki w CGI potrafią wyglądać kiepsko, ale na przykład same designy duchów są już niezłe. Twórcy starali się używać efektów praktycznych, by być jak najbliżej oryginalnych filmów. Przy okazji osadzenie akcji w sielankowej Oklahomie sprawdziło się świetnie i pozwoliło Reitmanowi zaimplikować do świata swojego ojca, trochę własnego styl. Zamiast nowojorskich przedmieść dostajemy tym razem otwarte przestrzenie, żółte pola uprawne i zupełnie inną, cieplejszą paletę barw.
Pogromcy duchów: Dziedzictwo jak na wszystkie wymagania studia, które musieli spełnić okazują się zaskakująco nieźli. Twórcy rozpalają w starej marce nowe życie, nie żerując jedynie na tym co już było (jak to robił remake Feiga), ale wprowadzając rzeczywiście świeże pomysły i kompletnie przesuwając ciężar serii. Tu najważniejszy nie jest już humor, ale bohaterowie i rodzina. Wreszcie, co było chyba najtrudniejsze, Jason Reitman naprawdę tchnął w ten film swój własny styl, już po raz kolejny, tym razem dobitniej udowadniając, że jest kimś więcej niż tylko synem Ivana. Dalej jest tu kilka kompletnie nietrafionych rzeczy, przede wszystkim nachalny fanserwis, który jest zmorą współczesnego kina rozrywkowego. Patrząc na nowych Pogromców duchów jako skończony produkt, trzeba powiedzieć, że twórcy nie mają się czego wstydzić, a z zadania nakręcenia legacy sequela wyszli mimo wszystko obronną ręką.
Ghostbusters: Afterlife nie budziło może niczyich zachwytów, ale zostało przyjęte całkiem nieźle. Recenzje były raczej pozytywne (64% na Rotten Tomatoes). Krytycy chwalili nowe podejście do marki, a narzekali przeważnie na zbędne cameo i fanserwis. Przy budżecie 75 milionów dolarów (największym jakim operował dotychczas Reitman), Dziedzictwo zarobiło na całym świecie ponad 200 milionów co jest świetnym wynikiem, biorąc pod uwagę, że mówimy tu o produkcji premierującej w pandemicznym roku i to w okresie, kiedy na ekrany kin bez przerwy trafiały głośne blockbustery powiązane z silnymi markami, takie jak Nie czas umierać, Diuna, Venom 2: Carnage czy Eternals. Nic więc dziwnego, że już kilka miesięcy po premierze Dziedzictwa Sony zapowiedziało, że już pracuje nad jego sequelem.
Na sam koniec warto również zaznaczyć, że Pogromcy duchów: Dziedzictwo to ostatni projekt jaki Reitman zrealizował wspólnie z ojcem. Ivan niestety zmarł niedługo po jego premierze, w lutym 2022. Jason wielokrotnie podkreślał jak wdzięczy jest mu za to, że ten powierzył mu swoją markę.
Zanim przejdziemy do wszystkich wydarzeń, które miały miejsce już po premierze Dziedzictwa, warto jeszcze wspomnieć o jednym, drobnym projekcie, przy którym Reitman pracował w trakcie pandemii. Bowiem kiedy nowi Pogromcy duchów byli już nakręceni, ale całe Hollywood się zatrzymało, reżyser brał udział przy kręconym na odległość, humorystycznym projekcie, czyli Home Movie: The Princess Bride (2020). W ramach niego różni celebryci odtwarzali sceny z kultowej Narzeczonej dla księcia (1987).
Wróćmy jednak do 2022. Wtedy ogłoszono, że Pogromcy duchów: Dziedzictwo doczekają się kontynuacji. Reitman ostatecznie zdecydował się nie reżyserować filmu, przekazując to zadanie swojemu współscenarzyście, Gilowi Kenanowi. Sam pozostał jednak jednym z jego scenarzystów i producentów. Pogromcy duchów: Imperium lodu ostatecznie zadebiutowali w kinach w marcu tego roku, ale okazali się znacznie gorsi niż poprzednik. Uniwersum cały czas jest jednak rozwijane dalej, a Reitman ciągle współpracuje z Sony i ma współodpowiadać za powstające w jego ramach animacje.
Najnowszy, pełnometrażowy film Jasona Reitmana zadebiutował podczas tegorocznego festiwalu w Telluride i został przyjemny bardzo ciepło. Saturday Night to kolejna po Pewnym kandydacie produkcja reżysera oparta na faktach. Projekt osadzony jest w 1975 roku i opowiada o przygotowaniach do pierwszej transmisji kultowego programu Saturday Night Live. Reżyser twierdzi, że chciał nakręcić ten film już od wielu lat, a scenariusz napisał wraz z Gilem Kenanem. Po raz kolejny Reitmanowi udało się zebrać imponującą obsadę. Znaleźli się w niej miedzy innymi Gabrielle LaBelle znany z głównej roli w Fabelmanach (2022) Stevena Spielberga, Coopera Hoffmana, który zachwycił świat swoją kreacją w Licorice Pizza (2021) Paula Thomasa Andersona, Rachel Sennott, Dylana O’Briena, Willema Dafoe i, jakżeby inaczej, J.K. Simmonsa. Na razie film zbiera bardzo pozytywne recenzje i kto wie czy to właśnie nie on stanie się dla Reitmana powrotem do pierwszej ligi. Swoją polską premierę Saturday Night będzie miało podczas 15. edycji American Film Festival.
Nie wiadomo jeszcze co Reitman planuje potem. Mamy jedynie pojedyncze poszlaki. Może reżyser zdecyduje się na przykład na realizację któregoś z projektów, które przez lata zapowiadano. Przez lata do mediów trafiały informacje o kolejnych książkach, do których Reitman zakupił prawa, by finalnie nigdy nie zrealizować ich adaptacji. Ciężko jednak ocenić, które z tych projektów są już całkowicie martwe, a które mają jeszcze szanse powstać w jakiejś formie. W tym momencie twórca jest zapewne zbyt zajęty promocją Saturday Night, żeby już o tym myśleć.
Ciężko jest mi podsumować taki tekst w standardowej formie. Spędziłem z Jasonem Reitmanem długie godziny oglądając, czytając i analizując. W tym czasie zdążyłem szczerze go polubić i docenić jego filmy nawet bardziej niż przy seansie. Zamiast silić się więc na wyciąganie długich wniosków czy ocenę, wymienię po prostu w kilku punktów to, co ja osobiście uważam za ciekawe w jego twórczości i życiorysie. To, co sprawia, że jest dla mnie wartościowe i warte docenienia w jego twórczości.
Jeden: kwestia ojca. Jak już wspominałem, ciężko jest działać w Hollywood będąc nepo baby. Zaś w przypadku reżyserów jest to jeszcze cięższe niż u aktorów. Tymczasem Jason Reitman rzeczywiście wypracował własny styl, kompletnie różny od tego, który widzieliśmy u Ivana. Co jeszcze bardziej imponujące, widać to już w jego debiucie. Dziś już nikt chyba nie traktuje Juno czy W chmurach jako „filmów syna Ivana Reitmana”. Przy okazji Jason nigdy nie próbował się od ojca odcinać. Osiągnął sukces niezależnie od ojca, a kiedy miał przejąć po nim markę nakręcił film, który nadal był utrzymany w jego własnym stylu.
Dwa: kręcenie dobrego kina środka. Uważam, że za mało mówi się o twórcach, którzy tworzą kino środka. Przez media bez przerwy przewijają się blockbustery, kino gatunkowe, albo całkowicie niezależne produkcje. Mało mówi się jednak o tym, co jest pomiędzy. Kino środka jest potrzebne i może być absolutnie świetne, więc postaram się wykorzystywać każdą okazję, by chwalić takich reżyserów jak Jason Reitman czy Alexander Payne.
Trzy: świetna praca z aktorami. Może wielu widzów już o tym nie pamięta, ale filmy Reitmana dały miejsce na rozwój wielu aktorom i przyniosły nam wiele fantastycznych ról. Reżyser miał ogromny wpływ na kariery J.K. Simmonsa, Elliotta Page’a, Charlize Theron, Very Farmigi, Anny Kendrick i zapewne jeszcze wielu innych. Dlatego przy omawianiu każdego z jego filmów starałem się wspominać także o obsadzie. Na koniec przywołuję jeszcze cytat Reitmana, który bardzo lubię. Dotyczy on J.K. Simmonsa i odnosi się do tego, że każdy reżyser ma aktora, który mówi jego głosem – „Najwyraźniej moim głosem jest facetem po pięćdziesiątce, który może przerażać ludzi (…) Nie wyobrażam sobie robienia filmu bez niego”[2].
Cztery: różnorodność. Chociaż Reitman ma swój charakterystyczny styl dostrzegalny w prawie każdym jego dziele, cała jego filmografia jest niezwykle różnorodna. Znajdziemy w niej wyważone komediodramaty, ostrą, polityczną satyrę, klasyczne coming of age, sentymentalny romans, kino historyczne, historią złożoną z mozaiki wątków czy wreszcie pełnoprawny blockbuster. Reitman bez przerwy próbuje czegoś nowego i nawet jeśli efekt nie zawsze jest równie udany, trzeba go doceniać za to, że nigdy nie próbował odcinać kuponów od swojego sukcesu.
Pięć: wrażliwość. Uwielbiam filmy, które potrafią patrzeć na swoich bohaterów z czułością, nie szukając w historii żadnego antagonisty. Do takowych mogę zaliczyć prawie całą filmografię Reitmana. Takie dzieła jak Juno, W chmurach czy Tully są niezwykle inteligentne i dojrzałe emocjonalnie. Reżyser potrafi tworzyć bohaterów, których lubimy niezależnie od ich słabości, którzy są po prostu niezwykle ludzcy. W Juno McGuff, Ryanie Binghamie, Marlo czy nawet irytującej Mavis Gary każdy z widzów będzie mógł zobaczyć odbicie samego siebie.
Sześć. Na koniec zostawiłem sobie najbardziej trywialny powód, dla którego warto docenić Jasona Reitmana. Bo robi po prostu dobre filmy. Spośród dziewięciu filmów jakie reżyser nakręcił na przestrzeni prawie 20 lat w każdym jestem w stanie znaleźć coś wartościowego i wartego uwagi. Czy to na płaszczyźnie scenariuszowej, czy tematycznej, albo realizacyjnej. A dobre filmy i ich twórców trzeba doceniać, niezależnie od ich pochodzenia, rozpoznawalności czy finansowych sukcesów.
Będąc synem filmowca, jesteś świadomy kariery reżysera. Nie myślisz o niej tylko jako o filmach, ale jako o życiu. Nie mogłem przestać się zastanawiać, jak potoczy się moje – Jason Reitman
[1] Joe Berkowitz, What you can learn about Elon Musk from the movie he helped produce almost 20 years ago
[2] Alex Ritman, London Film Festival: Jason Reitman Wishes He’d Directed J.K. Simmons in ‘Whiplash’