Kiedy film premieruje na Festiwalu w Berlinie, to przylepia się do niego pewna łatka. Łatka filmu, który specyficznie wpasowuje się w gust berlińskiej festiwalowej publiczności, i który poza nim prawdopodobnie zginie w zgiełku premier z innych, głośniejszych festiwali. Jednak czasami pojawia się tytuł, który niemal nie pasuje do Berlina. Film, który wręcz nie należy do obecnych czasów, a jest nostalgicznym, mistrzowskim spojrzeniem na kino gatunkowe. W tym roku takim tytułem jest Błysk diamentu śmierci, który z miejsca zachwycił widzów i sprawił, że duet reżyserów – Hélène Cattet oraz Bruno Forzani, w końcu mogą zająć należne im miejsce we współczesnej kinematografii.
Kiedy myślimy o twórcach, którzy przez lata wypracowali sobie unikalny, mocno rozpoznawalny styl, zwykle na myśl przychodzą nam takie nazwiska jak Nicolas Winding Refn, Gaspar Noé czy Leos Carax. Jest jeszcze oczywiście Wes Anderson, ale on już dawno wpadł w zastawioną przez siebie pułapkę twórczą, niepozwalającą mu wyjść poza kreatywne ramy, które widzieliśmy już tyle razy.
Do tej grupy z przytupem weszli już, oczywiście mniej od nich znani, Hélène Cattet oraz Bruno Forzani, którzy powoli zamieniają się w stałych nowohoryzontowych bywalców. I śmiało można powiedzieć, że w przeciwieństwie do Andersona, ani przez chwilę nie pozwalają się tak łatwo zaszufladkować. W swoim nowym filmie – Błysku diamentu śmierci, po raz kolejny pokazują, że granice filmowych gatunków i samego medium, są dla nich jedynie luźnymi wytycznymi. Jest to film, który z jednej strony ma wszystkie cechy włoskiego giallo, kina szpiegowskiego, a także elementy kina eksperymentalnego. Wszystko to jest dodatkowo połączone tym, co najlepsze w filmowej pulpie.
Błysk diamentu śmierci oferuje dość ciekawe podejście do kwestii narracji. Cattet i Forzani opierają całą historię na licznych niedopowiedzeniach i zdawkowej narracji. Film otwiera się niczym pytanie filozoficzne zawarte w Zhuangzi. Na włoskim brzegu Morza Śródziemnego poznajemy Johna. Budzi się on w luksusowym kurorcie, nie wiedząc dokładnie, kim jest. Czy John jest aktorem, który śnił, że jest szpiegiem, czy szpiegiem, który śni, że jest aktorem? Tym pięknie zarysowanym, niemal poetyckim urojeniem, zaczynamy naszą podróż. Razem z Johnem odkrywamy kolejne elementy układanki, bo z zewnątrz obie te idee wydają się identyczne. Widz jest stawiany wręcz w roli aktywnego uczestnika całej historii, a zanurzając się w niej coraz to głębiej, zaczyna on kwestionować, czy aktor i jego rola nie są przypadkiem jednym, nierozdzielnym bytem. I czy dociekanie, kim faktycznie jest John, ma jakikolwiek sens. Jeśli Damien Chazelle w Babilonie chciał poprzez postać Jacka Conrada pokazać zmierzch aktora na wielkim ekranie, to trzeba przyznać, że Cattet i Forzani postacią Johna przebili go o kilka poziomów.
Jednak, gdy historia staje się momentami nieco nazbyt zagmatwana, a jedne maski zastępują coraz to kolejne pokłady fałszu, widz może liczyć na to, że warstwa audiowizualna utrzyma go z oczami wklejonymi w ekran. Cattet i Forzani wypełnili w tym filmie dosłownie każdy kadr i spięli to mistrzowskim montażem. Multum wykorzystanych pomysłów i rozwiązań technicznych, od split screena po kolorowe sekwencje żywcem wyjęte z bondowskiego intra, zaskakują na każdym kroku. Jest to uczta dla miłośników kina w najczystszej postaci. I choć stwierdzenie, że jest to swego rodzaju hołd dla gatunku, oznacza często puste nawiązania do kultowych tytułów, tak Błysk diamentu śmierci jest najpiękniejszym listem miłosnym, jaki można by sobie wymarzyć dla fanów kina gatunkowego. Jest tu pokazana szczera fascynacja tym, co subkulturowe – od kina szpiegowskiego (bo przecież Błysk diamentu śmierci to rozciągnięte do pełnego metrażu bondowskie intro), przez kung-fu i softcore, po giallo
Ciężko przy tym filmie opisać fabułę. Jest to jeden z tytułów, które trzeba przeżyć samemu — to prawdziwe immersyjne doświadczenie dla każdego kinomana. Jest to też tytuł, który zaspokoi zapewne wszystkich miłośników kina, nie zważając na ich preferencje. Odnajdą się tu bardziej wybredni widzowie, którzy będą liczyć na nutkę postmodernizmu. Będzie to też film dla ludzi, którzy oczekują prawdziwej, wizualnej uczty i pochłaniającego klimatu, porównywalnego z intensywnym rave’em i estetyzmem w najczystszej postaci. Dla innych będzie to wciągający sen na jawie, lecz dla większości będzie to film, który ma wszystko, o czym marzyli. Nawet jeśli nie zdawali sobie jeszcze z tego sprawy.
Zawsze bardzo cieszy, kiedy widzi się twórców zdecydowanych wycisnąć z taśmy filmowej wszystko, czego można od niej oczekiwać. Tym bardziej, jeśli nie ograniczają się do utartych schematów i sięgają po najlepsze filmowe narzędzia dostępne w przeróżnych gatunkach. Cattet i Forzani, również przy filmie Błysk diamentu śmierci, uciekają od jakiejkolwiek kategoryzacji. Jeśli powiedzieć, że jest to wyłącznie giallo przetłumaczone na współczesny język filmowy, uwłacza się im, na przykład odbierając korzenie w kinie eksperymentalnym. W końcu ich romans z tym kierunkiem jeszcze się nie zakończył — sięgali po niego nie tylko teraz, ale i wielokrotnie w przeszłości. Ich twórcza podróż ocierała ich przecież, chociażby o elementy tak charakterystyczne dla Chrisa Markera i jego La Jetée. A podróż ta, patrząc po ich filmografii, dopiero się rozpoczyna.
Na festiwalach często brakuje takich filmów. Filmów, gdzie widz po całym dniu oglądania mocno festiwalowego kina, zanurzy się dla odmiany w dość gatunkowym wywarze. W zeszłym roku na Nowych Horyzontach takim filmem na przykład był Surfer, w którym z ekranu (nie daj Boże przy awarii klimatyzacji w sali kinowej) wylewał się gorąc australijskich plaż. W tym roku na widzów czeka coś zgoła innego. Bowiem dzieło duetu Cattet-Forzani zaleje widzów intensywnymi kolorami i wciągnie ich swoją nietuzinkową narracją, sprawiając, że choć na chwilę wrocławscy widzowie zostaną przeniesieni na gorącą, śródziemnomorską plażę.
Błysk diamentu śmierci będziecie mieli możliwość zobaczyć już niedługo na festiwalu Nowe Horyzonty. Film znalazł się w sekcji Nocnego Szaleństwa, którą objęliśmy naszym patronatem. Na 25. Międzynarodowy Festiwal Filmowy BNP Paribas Nowe Horyzonty we Wrocławiu zapraszamy w dniach 17-27 lipca, zaś o tydzień dłużej, do 3 sierpnia, festiwal będzie można przeżywać w domowym zaciszu, dzięki edycji online. Pełny program wydarzenia znajdziecie tutaj.