Inwazja — recenzja „Świt X. X-Men”, tom 2.

Wiktor Lewandowski02 października 2023 18:00
Inwazja — recenzja „Świt X. X-Men”, tom 2.

To naprawdę dobry czas dla polskich fanów mutantów Marvela – praktycznie co miesiąc któreś z wydawnictw raczy nas komiksem o X-Men. Bardzo niedawno za sprawą Egmontu na rodzimy rynek trafiło Empireum. X-men, tie-in do międzygalaktycznego wydarzenia w uniwersum Marvela, a teraz na półkach księgarni wylądował drugi tom głównej serii Świt X. X-Men. Tym razem mutanci będą musieli sprostać nie jednej, a dwóm inwazjom najeźdźców z kosmosu. Jak to wypada? Jak oglądanie Śmierci w Wenecji w Chłopaki nie płaczą – czytelnik cierpliwie czeka, podczas gdy Hickman niczym Michał „Bolec” Milowicz zapewnia, że spokojnie, zaraz się rozkręci. A my z minuty na minutę wątpimy coraz bardziej.

Mutanci na dobre zadomowili się na wyspie Krakoa. Chociaż zagrożenie może nadejść z każdej strony, X-Men są zawsze gotowi, żeby stawić mu czoła. Nawet jeśli okazuje się nim nagły najazd plagi kosmicznej, przedwiecznej szarańczy, która przyszła odebrać mutantom coś, co niechcący im zabrali. To jednak dopiero początek problemów na galaktyczną skalę, bo w środek historii wcina się kolejny wielki event Marvela. W jaki sposób X-Men poradzą sobie z inwazją humanoidalnych roślin Cotati?

Drugi tom Świt X. X-Men jest przede wszystkim… nieskoncentrowany. Wydaje się miotać między wątkami, co chwilę przeskakując z jednej scenerii do drugiej. Główna, tytułowa seria przeplatana jest one-shotami skupiającymi się na konkretnych mutantach, co czasami nieco wybija z rytmu: jeden z początkowych zeszytów X-Men kończy się tym, że pewna postać zostaje okrzyknięta królem pochodzącego z innego wymiaru roju, po czym jako czytelnicy zostajemy wrzuceni w poboczną przygodę Nightcrawlera w opuszczonej posiadłości Xaviera. O ile pierwszy tom „Świtu X” również w każdym zeszycie opowiadał nieco inną historię, to punktem zaczepienia zawsze była postać Cyclopsa radzącego sobie z kolejnymi stawianymi przed nim wyzwaniami. Ten jeden wspólny element wydawał się spinać historię w całość: kolejne zeszyty dokładały schodek za schodkiem, nieco mozolnie budując drogę do drzwi, za którymi chowały się spiętrzone tajemnice. Tak przynajmniej się wydawało, bo drugi tom X-Men pokazał, że rzeczywiście za drzwiami kryły się jedynie kolejne schody prowadzące do kolejnego wyjścia. Ponownie Hickman dostarcza bardziej antologię, niż liniową historię, tym razem jeszcze bardziej rozwarstwioną – odwiedzamy stare i nowe lokacje, podążamy za znajomymi twarzami lub dowiadujemy się, co działo się u dotąd nieprzedstawionych przez Hickmana mutantów, skaczemy do innych rzeczywistości. I z jednej strony jest to ekscytujące, bo pokazuje, jak wielki i skomplikowany jest świat mutantów Marvela, ale z drugiej wywołuje pewien przesyt.

fot. kadr z komiksu Świt X. X-Men, tom 2
fot. kadr z komiksu Świt X. X-Men, tom 2

Hickman serwuje nam paczkę fasolek wszystkich smaków: bywa słodko i gorzko, śmieszno i straszno, ale przede wszystkim bywa niespójnie i trochę myląco. Wywołało to u mnie pewną zmianę nastawienia: może X-Men nie należy już rozpatrywać jako konkretnej serii opowieści, jak to bywały w poprzednich runach, ale raczej jako główny hub, w którym postacie spotykają się, planują, reagują, robią swoje i idą dalej, a klasyczne, sześciozeszytowe przygody przeżywają już w pomniejszych, bardziej zbitych seriach. Skala sagi krakoańskiej sięga przeróżnych krajów i planet, więc spodziewanie się, że X-Men opowie o jedynie cząstce mutantów działających w jednym miejscu to umniejszanie potencjału tej opowieści. I mimo zrozumienia tego wszystkiego nie ukrywam, że chciałbym, aby Hickman choćby na chwilę przestał szaleńczo dodawać nowe elementy układanki i dostarczył jeden, konkretny story arc. Co prawda drugi tom rzeczywiście dba o ciągłość, bo swoją kontynuację i zakończenie znajduje tutaj nie tylko jedna z historii z pierwszego tomu X-Men, ale również i wątek z Świt X. New Mutants. Mimo tego nie sposób otrząsnąć się z wrażenia, że jestem z każdej strony bombardowany trochę inną historią obiecującą mi rozwój kolejnych scenariuszy, kiedy te już porozpoczynane przez Hickmana ledwo mieszczą mi się w dłoniach. Drugi tom Świtu X to w pewnym stopniu komiksowy odpowiednik tiktoków z fragmentami seriali na górze ekranu i rozgrywką Subway Surfers na dole, do tego zwielokrotniony i dziejący się w jednym momencie: przesyt informacji szybko daje się we znaki i sprawia, że nie do końca wiadomo, na czym autor chce, byśmy się skupili.

Nie chcę przy tym brzmieć, jakbym karcił Hickmana za ambicję – jedynie wydaje się on tak podekscytowany niezwykle bogatym i skomplikowanym światem, jaki kreuje, że wyciągając z rękawa jeszcze coś, i jeszcze coś, i jeszcze coś, zamiast imponować, zaczyna wprawiać w konfuzję i zakłopotanie. A naprawdę ma czym imponować, bo poza możliwościami narracyjnymi jego X-Men zachwycają przede wszystkim fenomenalną zabawą charakterami i zrozumieniem postaci. To wymiany zdań, nieoczywiste sparowania i momenty udowadniające, dlaczego kochamy mutantów za to, jacy są błyszczą w tym tomie najjaśniej.

Hickman czyni Magneto gwiazdą każdej sceny, w jakiej się pojawia i jest on bez wątpienia najlepiej napisaną i najciekawszą postacią w całej erze Świtu X – a konkurencja jest zaciekła. Nawet zeszyty uzupełniające wydarzenie Empireum stanowią dla scenarzysty doskonałą okazję do zagłębienia się w psychikę Wulkana czy ukazania dokładnie, dlaczego Magneto stoi u boku Charlesa jako jeden z rządzących nacją Krakoi: jego charyzma, doświadczenie, umiejętności taktyczne i zaufanie, którym darzy resztę mutantów oraz zaufanie, którym oni darzą jego sprawiają, że zeszyt 11 staje się bezkonkurencyjnie najlepszą z pojedynczych historii zawartych w tym tomie. Nie zawodzą również pojedyncze zeszyty Giant Size X-Men skupiające się kolejno na Nightcrawlerze, Magneto, Fantomexie i Storm – każda z historii stanowi krótką, acz zwartą opowieść (no, może poza zeszytami z Fantomexem i Storm, bo są bezpośrednio ze sobą związane) uchylającą czytelnikom kolejnego rąbka tajemnicy na temat nowej rzeczywistości mutantów, jednocześnie zapowiadając potencjał nadchodzących wydarzeń. Kontrolowany chaos całego komiksu jest o wiele bardziej strawny właśnie dzięki temu, że nawet przechodząc z jednej wyizolowanej historii do drugiej, kompletnie z nią niezwiązanej, wiemy, że nieważne, co tam czeka, będzie to kawał dobrej roboty w eksplorowaniu postaci.

fot. kadr z komiksu Świt X. X-Men, tom 2
fot. kadr z komiksu Świt X. X-Men, tom 2

Prawie każdy zeszyt zawarty w tomie jest rysowany przez kogoś innego: powracają Russel Dauterman i Leinil Yu, ponadto w jednym z zeszytów za warstwę graficzną odpowiada współautor Świt X. New Mutants Rod Reiss, a oprócz nich w „Świcie…” zobaczymy rysunki Mahmuda Asrara, Alana Davisa i Ramona K. Pereza. O ile praca Asrara przypomina w najlepszym wypadku mniej ekscytującą wersję rysunków Yu, a w najgorszym wpada w rejony doliny niesamowitości, w której wszystkie kobiety mają z jakiegoś powodu twarze trzynastolatek, tak reszta twórców spisała się naprawdę solidnie. Najmniej ciekawie podziwiało się oprawę stworzoną przez Pereza, do bólu zresztą przypominającą rysunki Pepe Larazza, który pracował przy Rodzie X/Potęgach X, a którego styl zawsze był mi raczej obojętny. Nieco bardziej intrygującą odmianę od współczesnej, schludnej i wyrazistej kreski Yu oferuje Davis, przedstawiciel starej szkoły z długą historią rysowania mutantów, którego o wiele bardziej klasyczny i vintage’owy styl w Giant Size X-Men: Nightcrawler udowadnia, że źle się nie zestarzał, wręcz przeciwnie. Niekwestionowaną gwiazdą całego tomu jest jednak Rod Reiss, który w New Mutants nieco się powstrzymywał, a w zeszycie skupionym na Fantomexie wrzuca najwyższy bieg i popuszcza wodzę fantazji. Podczas gdy wydarzenia w „zwykłym” świecie zwykle zamyka w 9-kadrowym układzie, to inną, cudaczną rzeczywistość zwaną Światem przedstawia w formie eksperymentalnych paneli, które dziwaczeją razem z nią, tętniąc żywymi kolorami i łamiąc raz za razem zasady klasycznego opowiadania obrazami na rzecz dania nurka w głąb tego, co niestworzone. Reiss zawiesił poprzeczkę na tyle wysoko, że Dauterman zwyczajnie nie miał szansy oddać zamieszania w Świecie równie dobrze, a jego syndrom jednej twarzy, mimo że większość z nich tym razem przykryta jest maskami, wciąż daje się we znaki. Można mu go jednak wybaczyć, bo nadal zachwyca opanowaną do perfekcji kompozycją.

Po lekturze drugiego tomu Świt X. X-Men łatwo poczuć się nieco skonsternowanym i skonfliktowanym – to wciąż kawał świetnej superbohaterszczyzny, ale to, co jedynie uwierało w pierwszym tomie, teraz głośno daje o sobie znać, swędzi i męczy. Rozwodnienie historii, nawet celowe, wciąż sprawia, że chciałoby się większej, bardziej skondensowanej dawki. Znajdujemy się aktualnie w połowie ery Świtu X i pytań wciąż jest o wiele, wiele więcej niż odpowiedzi. Nie wiem, ile badassowych momentów z Magneto Hickman ma jeszcze w zanadrzu, ale może nie starczyć ich na to, by bez końca przymykać oko na brak skupienia historii.