Mimo wzlotów i upadków, chyba każdy zgodzi się z tym, że Paul Schrader przeżył piękną przygodę z kinem. Rozpoczynając ją jako krytyk filmowy, w latach 70. stając się scenarzystą jednych z najważniejszych filmów Martina Scorsese (Taksówkarza, Wściekłego byka i Ostatniego kuszenia Chrystusa), by finalnie, w 1978, rozpocząć długą i owocną karierę reżyserską. Na swoim koncie ma 24 filmy w tym między innymi Białe kołnierzyki, Dwa światy, Mishimę czy Pierwszego reformowanego, który przyniósł mu pierwszą i jedyną nominację do Oscara. Nic jednak nie trwa wiecznie, a twórca doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jego historia powoli dobiega końca. Dlatego jego nowy film, Oh, Canada, miał być tym ostatnim.
Leonard Fife jest lewicowym dokumentalistą, który wiele lat temu uciekł ze Stanów Zjednoczonych do Kanady, by uniknąć służby wojskowej w Wietnamie. Teraz, już jako podstarzały mężczyzna, nad którym wisi widmo nadciągającej śmierci, decyduje się na udzielenie ostatniego wywiadu, w którym wyzna wszystkie swoje grzechy i opowie całą prawdę o swoim życiu.
Na początku warto zaznaczyć, że pomimo wcześniejszych zapowiedzi Schradera, ten twierdzi teraz, że Oh, Canada nie będzie jednak jego ostatnim filmem. Podczas konferencji w Cannes zapowiedział, że ma zamiar nakręcić jeszcze w przyszłości produkcję noir pod tytułem Non Compos Mentis. Mimo to najnowszy projekt twórcy spokojnie można jako ostatni traktować, bo z taką myślą powstawał i tę intencję wyraźnie w nim widać. Oh, Canada może być zaskoczeniem dla tych, którzy kojarzą ostatnie filmy reżysera. Od 2017 Schrader pozostawał bowiem aktywny zawodowo i stworzył w tym czasie nieformalną trylogię „mężczyzny w pokoju”. W jej skład wchodziły: Pierwszy reformowany, Hazardzista oraz Dobry ogrodnik. Wszystkie tytuły należały do mroczniejszych – opowiadały o traumie, odkupieniu win i współczesnej Ameryce. Oh, Canada stoi do nich w kontraście, okazując się zaskakująco spokojna, czuła i melancholijna.
Chociaż z opisu nowy film Schradera zdaje się nudnym kinem historycznym, opartym głównie na retrospekcjach, jest to tylko złudzenie. Chociaż Oh, Canada zaczyna się właśnie jako polityczny manifest, tematy Ameryki i wojny w Wietnamie szybko schodzą na dalszy plan. Reżyser zamiast tego skupia się na głównym bohaterze. Leonard opowiadający historię swojego życia już po kilkunastu minutach zaczyna się w niej gubić. Miesza fakty, zapomina o istotnych wydarzeniach, myli przeszłość z teraźniejszością. W pewnym momencie ciężko ocenić, co jest prawdziwym wspomnieniem, a co tylko myślą, która przed chwilą wykwitła w jego głowie. Odpowiedź na zadane na początku wywiadu proste pytanie – „dlaczego wyjechał do Kanady” – staje się niemożliwa do udzielenia. Sam Leonard bardzo chciałby opowiedzieć swoją historię tak szczerze i dokładnie, jak to możliwe. Wiedząc, że jego życie właśnie dobiega końca, koniecznie chce wyznać wszystkie grzechy. Rozmowę z młodymi dokumentalistami traktuje jako ostatnią spowiedź, po której będzie mógł odejść w spokoju. W osiągnięciu zamierzonego celu przeszkadza mu postępująca choroba i po prostu starość, które sprawiają, że jego umysł nie jest już w stanie porządkować faktów tak, jak kiedyś.
Schrader pozwala nam wejść do umysłu Leonarda, zobaczyć świat i wspomnienia z życia jego oczami. Robi to za pomocą wielu interesujących, narracyjnych zabiegów. Im dłużej film trwa, tym bardziej staje się chaotyczny. Sceny są coraz krótsze, przeszłość i teraźniejszość mieszają się ze sobą, często w niezrozumiały sposób. Do tego dochodzi jeszcze perspektywa żony mężczyzny, która jako jedyna może spojrzeć na niektóre wydarzenia w bardziej przejrzysty sposób. Dlatego zresztą kilkukrotnie wspomina, że Fife widzi siebie gorszym, niż tak naprawdę jest. Schrader pokazuje chaos panujący w umyśle dokumentalisty także wizualnie. Niektóre ze scen są kolorowe, inne czarno-białe. Starszy Leonard odgrywany przez Richarda Gere’a często patrzy bezpośrednio na młodszego siebie (Jacoba Elordiego), nie potrafiąc do końca zrozumieć motywacji nim kierujących i decyzji, jakie podejmuje. Podobnie jak w Ojcu Floriana Zellera (choć w znacznie mniej ekstremalny sposób) reżyser pozwala nam poczuć się jak protagonista i pogubić w jego długim, burzliwym życiu.
Nie ulega wątpliwości, że Schrader utożsamia się z bohaterem swojego filmu. Oh, Canada to film, który mógł nakręcić tylko starszy człowiek, zdający sobie sprawę z nadchodzącego, nieuniknionego końca. Jest coś niezwykle osobistego w tej opowieści o mężczyźnie, któremu starość nie pozwala na dalsze wyrażanie siebie. Schrader, mówiąc o podstarzałym dokumentaliście niezdolnym już do opowiadania historii, zdaje się portretować własne odbicie. Ten obraz czyni też reżysera wyjątkowo ludzkim. W końcu po raz pierwszy pokazuje nam się nie jako bezosobowy narrator, a zagubiony człowiek przerażony własnym stanem i nadchodzącą śmiercią. Odzwierciedla nasz lęk przed tym, że odejdziemy z tego świata, nie zdążywszy powiedzieć naszym bliskim wszystkiego, że umierając wciąż będzie nad nami ciążyło widmo przeszłości, chociaż często nawet już nie utożsamiamy się z tym, kim wtedy byliśmy.
Niestety, abstrahując od tej osobistej warstwy i narracyjnego pomysłu na całość, fabularnie Oh, Canada nie jest wcale szczególnie ciekawa. To film oparty na jednym gimmicku, który jest ciągnięty w dół przez samą historię. Schrader zabiera się za wiele interesujących tematów, których finalnie wystarczająco nie eksploatuje. Całość ugina się pod własną masą, biorąc na warsztat trochę za dużo. Wystarczy wspomnieć, że na różnych etapach w filmie powrzucane są między innymi wątki moralności dokumentalistów, relacji damsko-męskich, różnic międzypokoleniowych i wiele innych. Irytujące jest także to, że reżyser nie zawsze wierzy w inteligencję widzów. Często powtarza informacje, bywa toporny. Najlepszym przykładem jest zakończenie, złożone z kilku scen, które coraz bardziej łopatologicznie próbują powiedzieć to samo. Ogólnie najgorszymi scenami okazują się te najprostsze, w których nie ma wiele narracyjnych sztuczek, a jedynie dialogi. Schrader nie potrafi używać niedopowiedzeń, brakuje mu wyczucia i naturalności w portretowaniu relacji międzyludzkich.
Aktorsko Oh, Canada jest filmem Richarda Gere’a. To on ciągnie całość w górę, budując bohatera niejednoznacznego, zniszczonego, którego aż chce się zgłębiać. Potrafi świetnie pokazać zagubienie Leonarda i gonitwę myśli, która nim zawładnęła. Najlepszy jest, kiedy w samych jego oczach widać całe to zamieszanie. Kiedy widać, że w ciele tego upartego staruszka nadal kryje się zniszczony chłopak, który nie jest jeszcze gotowy na śmierć i boi się, że nie powiedział jeszcze wszystkiego. To może nie występ wyjątkowo oryginalny, ale po prostu wiarygodny i nieprzeszarżowany, a taki efekt nie był łatwy do osiągnięcia. W rolę młodego Fife’a wcielił się Jacob Elordi, który od jakiegoś czasu skręca w kierunku ambitniejszych projektów (za najlepszy przykład mogą posłużyć występy w zeszłorocznych The Sweet East i Priscilli). Tutaj jest po prostu w porządku. Nie ma na tyle miejsca, by wnieść wiele do obrazu postaci, wielokrotnie przytłacza go występ Gere’a, lecz nadal aktorsko ciężko mu coś zarzucić. Na drugim planie dominuje Uma Thurman w roli ostatniej żony Leonarda. Udało jej się wykreować silną, kobiecą postać, która wymyka się prostemu osądowi. Jej wyrazisty charakter i specyficzna charyzma stanowią dobry kontrast dla upartego męża.
Oh, Canada to projekt wyjątkowy i, mimo pewnych bolączek, udany, a w całym swoim narracyjnym szaleństwie szczery. Reżyserowi z prostej historii udało się zrobić coś dużo bardziej osobistego, pozwalającego nam na półtorej godziny wejść do umysłu zagubionego staruszka. To też forma kinowej spowiedzi, czułe i szczere pożegnanie, przyznanie się do płynących z podeszłego wieku problemów i bycia śmiertelnym. Nie wiem, czy Paulowi Schraderowi uda się nakręcić kolejny film. Wiem za to, że niezależnie od tego, Oh, Canada może być bardzo ładnym pożegnaniem. Nie idealnym, ale tego chyba nikt od reżysera nie wymagał.