Na zagraniczną platformę streamingową Shudder trafiło V/H/S/85, szósta część serii horrorowych antologii, w których ciekawi twórcy prezentują swoje krótkie metraże osadzone w konwencji found footage. Film znalazł się w programie tegorocznego Splat!FilmFest. Jak wypadł?
Cykl V/H/S swoje istnienie rozpoczął w 2012. Na pierwszy film składało się pięć krótkich historii, każda nakręcona przez innego reżysera. Twórcy, którzy nad nimi pracowali, wtedy nie byli jeszcze znani. Z czasem zaskakująco wielu z nich udało się przebić do horrorowego mainstreamu. Wystarczy wspomnieć, że wśród nich znaleźli się Adam Wingard, który nakręcił świetnie przyjęty blockbuster Godzilla vs. Kong, Ti West, o którym szeroka publiczność dowiedziała się w zeszłym roku za sprawą X i Pearl; Matt Bettinelli-Olpin i Tyler Gillett, autorzy nowych odsłon Krzyku, a także David Bruckner, któremu popularność przyniósł Dom nocny oraz zeszłoroczny remake Hellraisera. Nic więc dziwnego, że w 2013 do kin trafiło V/H/S/2, a w 2013 V/H/S: Viral. Ten pierwszy został przyjęty naprawdę nieźle, drugi już dużo mniej. Także przy tych filmach pracowało kilku ciekawych reżyserów – przede wszystkim Gareth Evans (Raid, Apostoł) oraz duet Aaron Moorhead-Justin Benson, który potem pracował dla Marvela przy Moon Knightcie i drugim sezonie Lokiego (wiemy również, że będą odpowiedzialni za Daredevil: Born Again). Mimo wszystko porażka V/H/S: Viral sprawiła, że seria umarła na kilka lat.
Za niespodziewany powrót V/H/S odpowiada Shudder, platforma kojarzona z eksperymentalnymi horrorami i właśnie found footage. Wśród najbardziej uznanych filmów w ich dorobku znajdują się Deadstream oraz Skinamarink. Dzięki nim w 2021 na streamingu zadebiutowało V/H/S/94, kolejna część cyklu, która popchnęła go w kierunku retro. Sukces sprawił, że już rok później pojawiło się V/H/S/99, również zdobywając uznanie fanów found footage. Tak więc, w 2023 zadebiutowało V/H/S/85, po raz kolejny cofając serię w czasie i przenosząc jej akcję do lat 80-tych. Do filmu udało się ściągnąć kilka ciekawych nazwisk. Powrócił David Bruckner, aż dwa krótkie metraże nakręcił Mike P. Nelson, autor bardzo ciekawego rebootu Drogi bez powrotu z 2021 roku, a za ostatni segment filmu odpowiadał Scott Derrickson (Doctor Strange) – największe nazwisko, jakie przewinęło się przez cykl V/H/S. Czy to wszystko poskutkowało udanym horrorem?
Recenzja podzielona jest na sześć części. W każdej z nich omówiony jest jeden z krótkich metraży składających się na V/H/S/85.
Poza standardowymi krótkimi metrażami w serii V/H/S pojawia się także jeden dłuższy segment, który ma je w jakiś sposób spajać. Niestety, często okazuje się, że to właśnie on jest najgorszą częścią filmu. Przy okazji V/H/S/99 twórcy całkowicie zrezygnowali z takiego rozwiązania, ale w tym roku postanowili już do niego wrócić. Ta część historii przypadła Davidowi Brucknerowi, reżyserowi, który z serią był od zawsze. W końcu to on nakręcił świetne Amateur Night, które otwierało pierwsze V/H/S. Jest on również pomysłodawcą cyklu i producentem jego nowszych części. Jednak obecna forma Brucknera budziła uzasadnione wątpliwości. Jego ostatnim filmem był zupełnie nieudany Hellraiser. Reżyser wszystkich nas jednak zaskoczył, tworząc świetny horror, który ogląda się równie dobrze, co pozostałe segmenty V/H/S/85.
Zacznijmy od początku. Total Copy opowiada o grupie naukowców, którzy zajmują się tajemniczym przybyszem z kosmosu. Rory, jak nazywają istotę, może przybierać różne formy, pod czujnym okiem ekspertów poznając amerykańską kulturę i ucząc się naszych zwyczajów. Cała historia pokazywana jest jako program telewizyjny, opowiadający o przeraźliwej tragedii, do jakiej doszło w laboratorium.
Total Copy w jasny sposób nawiązuje do amerykańskiej kultury lat 80-tych, fascynacji UFO i przybyszami z kosmosu. Wszystko to w kiczowatej, wyrazistej stylistyce. Tajemniczy przybysz z kosmosu ogląda więc wojskowe parady oraz tandetne lekcje jogi. Brucker bawi się klimatem, stylizując całość na przerysowany, telewizyjny dokument, w którym historia opowiadana jest dramatycznym głosem śmiertelnie poważnego lektora. Znajdziemy tu masę czarnego humoru, szczególnie w ostatnim ujęciu filmu. Reżyser bawi się także klasycznymi, horrorowymi kliszami, wprowadzając do filmu szalonego naukowca, który za wszelką cenę próbuje nawiązać kontakt z Rorym.
Pomimo komediowej konwencji pod koniec Total Copy skręca już w stronę horroru, w którym kosmita, rodem wyjęty z ejtisowego body horroru, po kolei rozprawia się ze wszystkimi pracownikami laboratorium. Bruckner potrafi kręcić gore, a dramatyzmu całości nadaje konwencja. Całość przywodzi nieco na myśl Morderczą cystę, ciekawy komedio-horror pokazywany na jednej z poprzednich edycji Splat!FilmFest. Dodatkowo historia zyskuje na tym, że jej kolejne etapy poznajemy pomiędzy innymi krótkimi metrażami, dzięki czemu reżyser może powoli budować napięcie, zapowiadając nadchodzącą katastrofę. Biorąc pod uwagę, że Bruckner nie miał najkorzystniejszych warunków do prowadzenia historii, trzeba mu przyznać, że wykorzystał je świetnie, idealnie wpisując się w konwencję kiczowatego horroru o obcych i szalonych naukowcach z lat 80-tych.
Chociaż No Wake i Ambrosia nie znajdują się w filmie obok siebie (dzielą je jeszcze dwie inne historie), łączy je wspólna opowieść i ta sama ekipa. Pierwszy raz zdarzyło się, że jeden reżyser nakręcił w ramach jednej części V/H/S aż dwa segmenty, które dodatkowo nawzajem się uzupełniają. Tej próby dokonał Mike P. Nelson, reżyser jeszcze mało znany, ale mający już na koncie naprawdę udaną i nieszablonową Drogę bez powrotu. Genezę. Zarówno No Wake, jak i Ambrosia tylko potwierdziły, że jest on bardzo obiecującym i utalentowanym twórcą.
No Wake rozpoczyna się jak każdy typowy slasher. Grupka młodych ludzi przyjeżdża nad jezioro, by spędzić przyjemne wakacje. Rozmawiają ze sobą, pływają, pojawiają się nawet pierwsze zauroczenia. Ich spokój zaburza niespodziewane pojawienie się mordercy.
Mieliśmy już w serii V/H/S próby nakręcenia slashera. W pierwszej części pojawił się całkiem udany Tuesday the 17th, który całkiem ciekawie obracał konwencję znaną z Piątku 13-go. Podobne podejście zastosował Nelson, biorąc sobie na warsztat klasyczny, znany z lat 80-tych slasher i wprowadzając do niego kilka zaskakujących twistów. Przede wszystkim w bardzo krótkim czasie reżyserowi udało się wykreować grupę postaci, które rzeczywiście da się polubić. Dzięki czemu ich dalsze losy obchodzą widzów. Przy tym No Wake sprawdza się też jako horror, ma dużo dobrego gore, przeważnie świetnie łączącego się z makabrycznym humorem. Prawdziwym mistrzostwem jest jednak finalny zwrot akcji, który jest niespodziewany i wprowadza do historii zupełnie nowy motyw. Finał tej historii to dokładnie to, czego można byłoby oczekiwać od Old, gdyby robił je jakiś dobry reżyser, a nie M. Night Shyamalan.
Ambrosia jest o tyle ciekawa, że różni się od No Wake w prawie każdym aspekcie, chociaż przecież jest jego kontynuacją. Ten segment już zupełnie nie nawiązuje do slasherów, bliżej mu do makabrycznych horrorów opowiadających o zbrodniczych rodzinach bogaczy, takich jak Ty jesteś następny, Zabawa w pochowanego czy Polowanie. Nelson świetnie odnalazł się również w tej konwencji. Stopniowo buduje napięcie, rozpoczynając Ambrosię wręcz jako kino obyczajowe, a kończąc ją jako krwawą farsę. Konsekwentnie wprowadza wszystkie strzelby Czechowa, wielokrotnie zaskakując widza.
Zarówno No Wake, jak i Ambrosia to świetna, gatunkowa zabawa. Obrócenie znanych schematów i odpowiednie wykorzystanie konwencji found footage. To także dowód na to, że Mike P. Nelson jest wszechstronnym reżyserem i bardzo chętnie zobaczyłbym w jego wykonaniu więcej takich przewrotnych eksperymentów.
W serii V/H/S raz na jakiś czas pojawiały się również zagraniczne krótkie metraże. Wystarczy wspomnieć, że jednym z jej weteranów jest Timo Tjahjanto, indonezyjski reżyser, który w V/H/S/2 i V/H/S/94 nakręcił świetne horrory w ojczystym języku. W V/H/S: Viral pojawiło się natomiast ciekawe Bonestorm, które przenosiło nas do Meksyku. Również z tego kraju pochodzi God of Death, drugi segment z najnowszej odsłony cyklu. Za jego kamerą stanęła Gigi Saul Guerrero, która na koncie ma kilka krótkich metraży zawartych w różnych horrorowych antologiach i pojedyncze pełne metraże.
God of Death rozgrywa się w Meksyku we wrześniu 1985. Transmisję telewizyjnej śniadaniówki przerywa ogromne trzęsienie ziemi. Ekipa musi opuścić zawalający się budynek. Nie spodziewają się jednak co znajdą w jego piwnicy.
Segment Gigi Saul Guerrero to niestety jeden z tych, o których niedługo nikt nie będzie pamiętał. To przeciągnięty zapychacz, jakich w serii było już sporo. Główny problem polega na tym, że przez większość czasu God of Death donikąd nie prowadzi, zaczyna się jako nijakie kino katastroficzne i nim pozostaje do końca. Kiczowata stylistyka meksykańskiej telewizji stanowi podstawę dla jednego żartu, a potem już nie wraca. Reżyserka usiłuje budować relacje między bohaterami, tak żeby rzeczywiście nam na nich zależało. Szkoda tylko, że zupełnie jej to nie wychodzi, postacie są pozbawione charakteru, a w scenach, kiedy rozmawiają, liczymy na to, że historia wreszcie skręci w bardziej horrorową stronę.
Trzeba oddać Guerrero, że w finale wprowadza kilka interesujących pomysłów. Historia trzęsienia ziemi wreszcie zmienia konwencję i z kina katastroficznego zmienia się w pełnoprawny, rytualny horror. Wykorzystanie rdzennych wierzeń wczesnych, latynoamerykańskich cywilizacji wydawało się strzałem w dziesiątkę i, mimo kilku problemów, wypadło nieźle. Szkoda tylko, że reżyserka średnio sprawdza się w kinie grozy. Wszystkie jumpscare’y są przewidywalne, gore generyczne, a konwencja found footage niewykorzystana.
God of Death miało potencjał, by być przyjemnym, solidnym horrorem i miłą odmianą po wszystkich, amerykańskich segmentach. Niestety zabrakło mu reżyserskiej sprawności, odpowiedniego tempa. Historia jest zdecydowanie za długa, zanim dochodzimy do jej finału, mamy już dość. Gdyby krótki metraż Guerrero został wycięty, V/H/S/85 nic by na tym nie straciło.
Oczywiście w serii V/H/S były już próby spojrzenia na technologię i zagrożenia, jakie za sobą niesie. W części drugiej było Phase I Clinic Clinical Trials Adama Wingarda, a w trzeciej Parallel Monsters. Również w V/H/S/85 dostajemy krótki metraż, który sięga po ten temat, tym razem jednak w wydaniu retro. Odpowiada za niego Natasha Kermani, która ma już na koncie kilka filmów pełnometrażowych z pogranicza horroru i science fiction.
TKNOGD to zapis wideo prezentacji, podczas której artystka Ada Lovelance pokazuje małej publiczności pierwsze prototypy sprzętu VR. W ramach swojego performance’u próbuje przywołać boga technologii zaklętego w świecie wirtualnej rzeczywistości.
Trzeci segment nowego V/H/S ma niestety ten sam problem, co drugi. Ma ciekawe pomysły, na papierze jest obiecujący, ale finalnie zawodzi w budowaniu grozy. Na szczęście jednak nie jest tak nudny i reżysersko nieudany, jak God of Death. Sam koncept, żeby osadzić akcję podczas performance’u w małym teatrze, jest świetny i jest czymś, czego w serii jeszcze nie było. Oglądanie reakcji publiczności na to, co dzieje się na scenie, dodaje filmowi wiele i wprowadza dużo dobrego, czarnego humoru. Reżyserka wykorzystuje również konwencję found footage, łącząc rejestrację ze zwykłych kamer z obrazem tandetnej wirtualnej rzeczywistości.
Spojrzenie na nowe technologie i VR z perspektywy lat 80-tych również jest interesujące, chociaż nie do końca wykorzystane. Niektóre żarty, jak choćby to, że jeden z bohaterów nazywa okulary VR „iPhone’ami” są zbyt oczywiste i stanowią przykład bardzo płytkiej satyry. Podobnie jest z samym bogiem technologii. Wygląda jak słaby render z gry z lat 90-tych, co ma swój urok i sens, lecz zupełnie nie potrafi budować poczucia grozy. Gdy Ada mierzy się na scenie z komputerowym demonem, ciężko czuć jakiekolwiek emocje. Jumpscare’y są słabe, napięcia brakuje. Natomiast należy docenić gore, które jest odpowiednio groteskowe i zabawne.
TKNOGD to, niestety, kolejny średnio udany krótki metraż, który mimo interesujących założeń, nie wypada najlepiej. Ogląda się go bez bólu, nie jest tak męczący jak poprzednik, ale po seansie szybko ginie pod natłokiem znacznie bardziej udanych segmentów. Należy docenić Kermani za próbę spojrzenia na technologię z innej strony, wykorzystując stylistykę retro, ale to jeszcze nie znaczy, że wyszedł z tego udany film.
Scott Derrickson zdecydowanie odżył po współpracy z Marvelem. Po tym, jak okazało się, że nie będzie kręcił drugiego Doktora Strange’a, można było spodziewać się z jego strony jakiejś dłuższej przerwy. Tymczasem on nakręcił bardzo udany Czarny telefon i już pracuje nad jego kontynuacją, która ma trafić do kin latem 2025. Przy okazji stworzył jeszcze krótki metraż, który zamyka V/H/S/85 i jest jednym z najlepszych w całym cyklu.
Detektyw Woody zaczyna otrzymywać taśmy, na których przedstawione są brutalne morderstwa kobiet. Z początku uznaje je za amatorskie horrory, ale zmienia zdanie, kiedy trafia na miejsce zbrodni, gdzie znajduje dokładnie to, co widział na filmach. Problem jest tylko jeden – taśmy pojawiły się na jego biurku jeszcze zanim te zabójstwa popełniono.
Dreamkill to świetne połączenie kryminału i horroru, coś w czym specjalizuje się Scott Derrickson. Krótki metraż na wielu płaszczyznach przywodzi na myśl jego pełnometrażowy debiut z 2000 roku, Hellraiser: Inferno. Reżyser bawi się tropami, w swoich 25 minutach zawiera zaskakująco wiele tropów i motywów. Pojawiają się tu zarówno sceny przywodzące na myśl włoskie giallo, jak i te, które budzą skojarzenia z tandetnymi serialami kryminalnymi z początku XXI wieku. Dreamkill wielokrotnie bawi się oczekiwaniami widza, szczególnie w finale, kiedy kolejni bohaterowie zaczynają spoglądać w przyszłość.
Krótki metraż jest też świetnie nakręcony i wykorzystuje odpowiednio konwencję found footage. Derrickson miesza obraz z kamer przemysłowych, policyjne nagrania i rewelacyjne, senne POV mordercy pełne świetnego gore. Twórcom udało się połączyć oniryczne wizje, pełne rewelacyjnie wykorzystanego ziarna, z brutalną, policyjną rzeczywistością. Wizualnie Dreamkill to z pewnością najbardziej różnorodny segment w V/H/S/85, a może i w całej serii w ogóle.
Dreamkill to obok No Wake i Ambrosii najbardziej udany rozdział nowego V/H/S. Pomysłowy, przewrotny, bezbłędnie zrealizowany. Derrickson mógł wrócić do korzeni i pobawić się motywami, które od dawna przewijały się w jego filmach, tym razem w stylistyce retro. Dreamkill to też dowód na to, że seria V/H/S nadal potrafi zaskakiwać i wprowadzać do świata horroru wiele świeżości. Miejmy nadzieję, że po sukcesie jej tegorocznej odsłony uda się do niej ściągnąć innych ciekawych twórców ze świata kina grozy, może nawet równie uznanych, co Scott Derrickson.