W 2015 na ekrany kin trafił Kopciuszek Disneya w reżyserii Kennetha Branagha. Film odniósł spory sukces i sprawił, że studio postanowiło iść dalej w tym kierunku, produkując kolejne wersje live action swoich najbardziej rozpoznawalnych animacji sprzed lat. Chociaż twórcy nie wprowadzali wielu zmian, takie filmy, jak Księga dżungli (2016) czy Piękna i Bestia (2017) zbierały bardzo pozytywne recenzje i przyciągały do kin wielu widzów na całym świecie.
Problemy Disneya zaczęły się w 2019, kiedy do kin trafił średnio przyjęty Aladyn Guya Ritchiego oraz Król Lew, który był finansowym sukcesem, ale krytyczną porażką. W 2020 do kin weszła ciekawa Mulan, która wprowadzała dużo zmian w stosunku do oryginalnej animacji, czerpiąc pełnymi garściami z chińskiej legendy. Dziś, z powodu tego, że film wychodził w trakcie pandemii, a z jego premierą wiązały się duże kontrowersje, mało kto już o nim pamięta. Spektakularną porażką okazał się najnowszy Pinokio, który w zeszłym roku pojawił się na Disney+. Film był brzydki, fatalnie napisany i żenujący. Nie przesadzę stwierdzając, że była to jedna z najgorszych produkcji 2022 roku. W kwietniu 2023, także na platformie streamingowej Disneya, pojawił się Piotruś Pan i Wendy i był to kolejny nijaki, średnio ciekawy projekt. W maju wreszcie mieliśmy dostać remake kultowej animacji, który miał zadebiutować w kinach, a nie na Disney+. Mowa tu o nowej Małej syrence, z którą już od początku wiązały się duże kontrowersje.
W lipcu 2019 roku, kilka dni przed premierą nowego Króla Lwa, świat obiegła informacja o tym, że w rolę Ariel w Małej syrence wcieli się Halley Bailey – czarnoskóra piosenkarka i aktorka. Internet zawrzał i pojawiły się setki rasistowskich komentarzy. Ludziom przeszkadzało, że biała Ariel z oryginalnej animacji ma zostać odegrana przez kogoś o innym kolorze skóry. Mówiło się o poprawności politycznej i „kulturze woke”. Usprawiedliwieniem dla dyskryminujących komentarzy nieraz było to, że Mała syrenka bazuje na duńskiej baśni, a sama postać syreny wywodzi się z nordyckiej kultury. Wszystkie te komentarze były obrzydliwe, a młoda aktorka została zlinczowana zupełnie bez powodu.
Jednak na Małą syrenkę spadła też uzasadniona krytyka, kiedy w sieci pojawiły się pierwsze materiały z filmu. Nijakie sceny podwodne wyglądały źle, szczególnie w porównaniu z drugim Avatarem, który debiutował w podobnym okresie, co zwiastun produkcji. Nie pomogło także to, że urocze postacie ryby i kraba z oryginalnej animacji w nowej Małej syrence zostały zastąpione okropnymi, fotorealistycznymi modelami w CGI. Biorąc pod uwagę jakość efektów komputerowych w ostatnich filmach Disneya, można się było spodziewać kolejnej katastrofy na miarę She-Hulk czy Kwantomanii. Kiedy Mała syrenka zadebiutowała w kinach 26 maja zebrała całkiem pozytywne recenzje. Pomimo pewnych zalet, okazała się mimo wszystko kolejnym, nijakim produktem Disneya.
Główną bohaterką filmu jest Ariel, córka Trytona, władcy oceanów. Syrena żyje w morzu, marząc o tym, by móc wyjść na powierzchnię i poznać ludzi, o których wie tak mało. Tym planom sprzeciwia się jej ojciec, który uważa mieszkańców ziemi za barbarzyńców. Naiwna Ariel wchodzi w układ z morską wiedźmą – Urszulą. Dostaje nogi i może wyjść na ląd, ale w zamian oddaje swój głos, a by zachować ludzką postać, musi pocałować księcia, w którym jest zakochana.
Mała syrenka jest zdecydowanie za długa. Oryginalna animacja z 1989 trwała około 80 minut, podczas gdy remake trwa ponad dwie godziny! Najbardziej odbiło się to na pierwszym akcie, który jest głównym problemem filmu. Ciągnie się on przez godzinę, w całości dzieje się pod wodą i ogląda się go fatalnie. Morskie sceny wyglądają brzydko, są ciemne, pełne kiepskiego CGI i nie mają ani trochę uroku z oryginalnego filmu. W zeszłym roku mieliśmy aż dwie produkcje, które wykorzystywały dużo podwodnych scen. Avatar: Istota wody był imponującym, wybitnie zrealizowanym doświadczeniem, a Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu, pomimo technicznych problemów, miała pomysł na podwodny świat i pokazywała go w ciekawy sposób. Przy obydwu tych filmach Mała syrenka wypada przede wszystkim do bólu generycznie. Podwodne sceny są zrealizowane niechlujnie, nikt nie miał na nie spójnego pomysłu. Cały pierwszy akt filmu to przeciągnięta animacja komputerowa z irytującymi dialogami i kiepsko prowadzoną fabułą.
Po pierwszej, męczącej godzinie, nowa Mała syrenka zmienia się w zaskakująco przyjemne, solidne kino familijne. Kiedy Ariel wreszcie trafia na ląd, na pierwszy plan wychodzą bohaterowie, którzy są główną siłą produkcji. Tytułowa syrenka nie jest może zniuansowaną czy szczególnie interesującą postacią, ale ciężko odmówić jej uroku. Jest ciekawa świata, sympatyczna i pozytywnie nastawiona do wszystkich. Spora w tym zasługa Halley Bailey, która okazała się perfekcyjnie pasować do roli. Aktorka ma dużo charyzmy, jest urokliwa i świetnie sprawdza się w scenach muzycznych. Prawdziwy talent Bailey widać w tym, że nawet w dalszej części filmu, kiedy Ariel traci głos, ta nadal radzi sobie w swojej roli. Podobnie dużym zaskoczeniem jest Jonah Hauer-King, czyli młody aktor, który wcielił się w księcia Eryka. Wcześniej nie miał on żadnej dużej roli, więc można się było obawiać o jego występ. Tymczasem wypadł zaskakująco nieźle, a jego bohater jest jednym z jaśniejszych punktów filmu. Może i nie jest to oryginalna czy nieszablonowa postać, ale łatwo ją polubić, a sam aktor świetnie sprawdza się w scenach romantycznych. Zresztą ogólnie to właśnie romans między księciem a syrenką oglądało mi się najlepiej. Między głównymi aktorami rzeczywiście czuć chemię, sceny miłosne nie są przesadnie ckliwe, nie brakuje w nich też humoru. W tym wątku sporą rolę odgrywają również drugoplanowe postacie, czyli Sebastian, Florek i Blaga. O ile można narzekać na to, jak wyglądają, tak wypadają bardzo sympatycznie i mają sensowne miejsce w fabule.
O dziwo, znacznie gorzej od młodych aktorów, wypadli ci bardziej doświadczeni. Melissa McCarthy wcielająca się w antagonistkę filmu, Urszulę, jest nijaka i mało ciekawa. Nie jest to może bardzo zły występ, ale aktorka cały czas gra na autopilocie, nie pokazując nic oryginalnego. Jeszcze większym zawodem okazał się Javier Bardem, który zagrał ojca Ariel – króla Trytona. Aktor, który wydawał się świetnym wyborem do roli, jest sztywny, nijaki, a cały jego występ sprowadza się do siedzenia w morzu i strojenia groźnych min. Ewidentnie zarówno scenarzystom, jak i samemu Bardemowi zabrakło pomysłu na tę postać. Po czasie Trytona pamiętać będę głównie ze względu na jego plastikowy kostium, który wygląda szczególnie źle, gdy bohater w finale wynurza się wreszcie z wody.
Trzeba oddać nowej Małej syrence, że wprowadza kilka zmian względem animowanego oryginału. Może nie jakoś bardzo dużo, ale na pewno więcej niż reszta remake’ów Disneya. Przede wszystkim niektórzy bohaterowie, tacy jak książę Eryk czy Blaga, dostają więcej miejsca na ekranie i jakąkolwiek głębię. Dzięki temu nie są już tak kartonowi, jak w filmie z 1989. Poza tym warto docenić także zmianę królestwa, do którego trafia Ariel. W oryginale było ono generycznym miastem, zupełnie nieodróżnialnym od tych, które mogliśmy oglądać w Pięknej i Bestii czy Kopciuszku. Tymczasem w nowym filmie ma dużo więcej własnego charakteru, jest bardziej wyspiarskie, a dzięki temu żywe. Z drugiej strony niestety zmieniono też podwodną Atlantydę, która w 1989 imponowała wielkością i przepychem, a teraz jest kupką szarych skał.
Nie sposób mówić o Małej syrence, nie wspominając o problemach z CGI. Disney już od dawna znajduje się pod falą krytyki, a takie produkcje, jak She-Hulk, Pinokio czy trzeci Ant-Man są tylko kolejnymi powodami, by narzekać na studio. Wspomniałem już o paskudnych scenach podwodnych, ale to nie tak, że tylko złe wykonanie efektów komputerowych jest problemem. Kiepsko wypadają także same designy postaci i pomysły twórców. Film z jednej strony chce nam pokazać magiczne, podwodne królestwo, a z drugiej decyduje się na dziwny, fotorealistyczny wygląd morskich stworzeń i przestrzeni. Oglądanie realistycznego kraba, który śpiewa i tańczy, to bardzo dziwne doświadczenie i przynosi ono efekt doliny niesamowitości. Podobnie sprawa wygląda z Florkiem, który w oryginale był wesoły, a jego postać opierała się na przerysowanej mimice. W nowej Małej syrence jest po prostu zwykłą rybą. Nic dziwnego, że fani animacji, zobaczywszy wszystkie te nowe designy, poczuli się dziwnie, a na Disneya spadła zasłużona krytyka. Poza tym produkcja ma także wiele po prostu kiepsko zrealizowanych scen. Finał na morzu, w zasadzie w pełni stworzony efektami komputerowymi, jest brzydki i mało przejrzysty. Widać, że za filmem nie stał nikt z jakimś spójnym, wizualnym pomysłem i jest on raczej kolejnym, wadliwym produktem Disneya.
Nowa Mała syrenka z pewnością nie jest tak zła jak aktorski Król Lew, Pinokio czy Piotruś Pan. Fabularnie to raczej solidna produkcja, pomijając oczywiście fatalny pierwszy akt, który ciągnie się przez godzinę. Natomiast wizualnie ma już masę problemów, a sceny podwodne są idealnym przykładem efektu niesamowitości w kinie. Film oczywiście jest kolejnym, taśmowo nakręconym produktem Disneya, ale trzeba mu oddać, że kilka rzeczy robi nawet lepiej niż oryginalna animacja. Z dobrej strony pokazali się także Halle Bailey i Jonah Hauer-King, których dalsze kariery warto śledzić. Chociaż film nie okazał się finansowym sukcesem, a widownia zdaje się już być zmęczona remake’ami klasycznych animacji, Disney nie ma zamiaru się zatrzymywać. Już w przyszłym roku zobaczymy nową Królewnę Śnieżkę i drugiego Króla Lwa, a od jakiegoś czasu mówi się o nowej wersji Bambi, za której reżyserię miałaby odpowiadać Sarah Polley, laureatka Oscara za Women Talking. Patrząc na wszystkie te projekty, może warto docenić Małą syrenkę za to, że momentami chociaż odrobinę próbuje być czymś nowym. Niestety, po czasie film zostanie zapamiętany raczej nie ze względu na te dobre rzeczy, a na burzę, która wybuchła wokół niego w Internecie.