Rok 2023 był dla kina bez wątpienia wyjątkowy, zwłaszcza w oczach naszej redakcji. Chociaż w internecie sporo mówi się, że ten obecny, 2024, będzie rokiem uboższym, szczególnie z tym co spodziewamy się ujrzeć w roku 2025, to jednak my się z tym nie zgadzamy i sami czekamy na mnóstwo intrygujących tytułów. Każdy z nas przygotował takich kilka. Zapraszamy do zapoznania się z najciekawszymi, naszym zdaniem, premierami filmowymi 2024 roku.
Rok 2024 pod kątem filmowym zapowiada się ciekawie. Oczywiście, pewnie w trakcie sezonu zaskoczą nas małe, niespodziewane przez nikogo, arcydzieła, aczkolwiek nawet bez nich czeka nas kilka świetnie zapowiadających się produkcji. Mam wrażenie, że 2024 upłynie pod znakiem sequeli i powrotów. Przede wszystkim oczywiście mam tu na myśli Diunę: Część drugą, kontynuację zachwycającej skalą i realizacją Diuny z 2021 roku w reżyserii Denisa Villeneuve’a. Zwiastuny zapowiadają nam jeszcze większe, jeszcze bardziej spektakularne i rozwijające kinowe uniwersum, oparte na prozie Herberta, widowisko kinowe.
Z kontynuacją swojego hitu z 2019 roku powraca również Todd Phillips. Fabuła drugiego Jokera pozostaje jeszcze osnuta tajemnicą, a plotki mówią o musicalowej konwencji, całości mocno odbijającej stylistycznie od pierwszego filmu. Jak wypadnie nowy film Phillipsa, będziemy się mogli przekonać w drugiej połowie roku, a dziennikarze z całego świata spekulują nad premierą filmu na Festiwalu Filmowym w Wenecji.
Z reżyserskiej emerytury powraca też Francis Ford Coppola z prawdopodobnie największym projektem w swojej karierze. Coppola nie ma nad sobą żadnej kurateli studia, a całość produkcji (100 mln $) finansuje ze środków własnych. Czy pełna wolność kreatywna pomoże, czy raczej zaszkodzi najnowszej produkcji reżysera Ojca chrzestnego? Przekonamy się prawdopodobnie w maju, w trakcie Festiwalu w Cannes.
Po dwóch latach do kin wraca również Rose Glass, reżyserka znakomicie przyjętego Saint Maud, która tym razem zaserwuje nam krwawe, przestylizowane kino zemsty, orbitujące wokół środowisk kulturystów. Zwiastun najnowszego filmu Glass aż ocieka stylizowanymi na pulpowe kino kadrami i miksem gatunkowym z wyraźnymi elementami horrorowych naleciałości, za które reżyserka została pokochana przy okazji poprzedniego filmu. Pierwsze pokazy odbędą się już w tym miesiącu podczas festiwalu Sundance.
Dla Roberta Eggersa 2024 to również rok powrotu. Jego nadchodzące Nosferatu jest dla reżysera swego rodzaju ostatnią próbą ratowania wizerunku po średnio przyjętym przez szeroką publikę Wikingu. Tym razem mam nadzieję dostać faktycznie film Eggersa, a nie pocięty przez studio półprodukt, jakim dla mnie był Wiking, a pierwsze zdjęcia z filmu i informacje zakulisowe napawają optymizmem. Szczerze wierzę, że forma Eggersa wróci do poziomu znanego z The Lighthouse czy Czarownicy.
Poza wyżej wymienionymi twórcami z nowymi projektami wracają również Leos Carax, David Cronenberg, Bong Jo-Ho, Ethan Coen oraz oczywiście Luca Guadagnino, a każdy z ich filmów jawi się jako projekt przynajmniej ciekawy. Nie mogę doczekać się każdego z tych seansów i liczę, że rok 2024 pozytywnie mnie zaskoczy.
Nikogo, kto mnie zna, nie powinno dziwić, że w tym roku najbardziej czekam na nowy film Seana Bakera. Reżyser wielokrotnie udowadniał już, że jeśli chodzi o amerykańskie kino niezależne nie ma sobie równych. Zresztą jego ostatni film, Red Rocket, był najlepszym w całym jego dorobku. Tym razem Baker rezygnuje z prowincji – Anora była kręcona w Nowym Jorku i Las Vegas. O filmie na razie jeszcze niewiele wiadomo. Jedynie, że znajdzie się w nim znaczący wątek romantyczny, temat sexworkingu, a w obsadzie jak zwykle znajdą się naturszczycy. Chociaż Anora może pójść w bardzo różnym kierunku, a informacje, jakie posiadamy, są jeszcze bardzo ogólnikowe, nie mam żadnych wątpliwości, że Baker po raz kolejny zagwarantuje nam jeden z najlepszych, najciekawszych filmów roku.
Chociaż ostatni film brazylijskiego reżysera nie trafił jeszcze do szerokiej dystrybucji na świecie, ten zapowiedział już szereg kolejnych projektów. Po całkiem niezłym Firebrand Aïnouz zabiera się za wyjątkowo dziwną historię. Jego Rosebushpruning ma być osadzoną w wiejskiej posiadłości, klaustrofobiczną historią rodziny zmagającej się z wieloma, genetycznymi chorobami. Główny bohater, cierpiący na epilepsję i napady paranoi Alessandro, postanawia zamordować pozostałych członków familii. O filmie nie wiadomo na razie wiele więcej, ale już teraz brzmi on jak jedna z najbardziej zaskakujących rzeczy, jakie będzie nam dane zobaczyć w 2024. W obsadzie znaleźli się już Josh O’Connor, Kristen Stewart i Elle Fanning, a premiery można spodziewać się zapewne na którymś z jesiennych festiwali.
Cooper Raiff szturmem wkradł się do świata kina, już jako dwudziestokilkulatek kręcąc tak udane filmy jak Shithouse i Cha Cha Real Smooth. Jego trzeci projekt (pierwszy, w którym nie wystąpi jako aktor) ma znacząco różnić się do poprzednich. The Trashers będzie albowiem historią o Jimmym Galante, właścicielu ligi hokejowej z Connecticut współpracującym z mafijną rodziną Genovese. W rolach głównych zobaczymy Davida Harboura i Coopera Hoffmana, który wraca po rewelacyjnym debiucie w Licorice Pizza Paula Thomasa Andersona. Nie wiem, czy The Trashers będą tak udani, jak poprzednie filmy Raiffa, ale bardzo cieszę się, że ten młody reżyser już na tak wczesnym etapie kariery eksperymentuje i zabiera się za zupełnie nowy typ kina.
Chociaż ciężko nazwać Shyamalana szczególnie dobrym reżyserem, mam do niego masę sympatii i, abstrahując od wszystkich jego porażek, zawsze życzę mu dobrze. Dwa ostatnie projekty twórcy (Old i zeszłoroczne Pukając do drzwi) może nie należały do szczególnie udanych, ale z pewnością były interesujące. Już w tym roku Shyamalan pokaże swój kolejny film, tym razem nakręcony dla Warnera. O Trap na razie nie wiemy dużo. Jedynie, że ma to być psychologiczny thriller rozgrywający się podczas koncertu. W rolach głównych Josh Hartnett oraz jedna z córek reżysera, Saleka Shyamalan. Nie oczekuje od filmu wysokiego poziomu, ale liczę na dobrą, kinową rozrywkę, a może i pozytywne zaskoczenie. Co ciekawe, w tym roku dostaniemy nie tylko nowy film reżysera, ale i debiut jego córki, horror The Watchers, którego ten jest producentem.
Pewnym było, że prędzej czy później doczekamy się jakiejś biografii Donalda Trumpa. I gdyby była to prosta laurka, prawdopodobnie nawet nie zwróciłbym na nią uwagi. Natomiast kiedy za takowy projekt zabiera się tak ciekawy, nieszablonowy reżyser jak Ali Abbasi, autor bardzo udanych Granicy i Holy Spider. The Apprentice ma być osadzoną w Nowym Jorku lat 70. i 80. historią o tym, jak młody Trump zbudował swoje imperium. W roli głównej zobaczymy o dziwo Sebastiana Stana, a pierwsze zdjęcia z planu sugerują, że może to być jeden z ciekawszych występów aktorskich w tym roku. Poza tym zobaczymy jeszcze Jeremy’ego Stronga i Marię Bakalovą jako Ivankę Trump. Niewykluczone, że film może okazać się prawdziwą porażką, ale na tym etapie już same nazwiska twórców wywołują u mnie duże zainteresowanie.
Pozostałe: Żegnajcie, laleczki, reż. Ethan Coen, Bird, reż. Andrea Arnold, C’est pas moi, reż. Leos Carax, Hors du temps, reż. Olivier Assayas, Father Mother Sister Brother, reż. Jim Jarmusch, A notre beau metier!, reż. Quentin Dupieux, The Shrouds, reż. David Cronenberg, Furiosa. Saga Mad Max, reż. George Miller, Oh, Canada, reż. Paul Schrader, Minghun, reż. Jan P. Matuszyński
Każdy, kto chociaż trochę mnie zna, wie, jak gorącymi uczuciami darzę Władcę pierścieni, a szczególnie jej ekranową wersję stworzoną przez Petera Jacksona. Jego oryginalna trylogia to bez wątpienia najważniejsze dla mnie dzieła sztuki i najlepsze filmy, jakie widziałem. W związku z czym obowiązkowo nie mogę pominąć żadnego powrotu Śródziemia na ekrany. Szczególnie, gdy dany projekt ma być częścią 'uniwersum’ stworzonego przez Jacksona.
Wojna Rohirrimów będzie bowiem oficjalnym prequelem obu trylogii i współtworzona jest przez cały zastęp artystów, uczestniczących dwie dekady temu w przeniesieniu świata Tolkiena na wielki ekran. Prym wiedzie tu Philippa Boyens, współscenarzystka filmów Jacksona.
Opis fabuły, na pierwszy rzut oka, mógłby sugerować nam nieszczególnie oryginalny prequel, próbę oderwania kilku kuponów od kultowej marki. Jak to jednak jest w przypadku Tolkiena, opowieść o powstaniu Helmowego Jaru zawsze istniała w kulturze i mitologii Śródziemia, a jej wątki przenikały wiele z bardziej znanych opowieści. Co jeszcze ważniejsze, sama twierdza jest tu jedynie elementem, za którym kryje się rozbudowana, samodzielna opowieść. Swoisty one-shot (jakbyśmy mogli to określić sięgając po komiksowe nazewnictwo) o wyrazistych, konkretnych postaciach. Wojna Rohirrimów to szansa na pokazanie światu, jak wielki potencjał leży w stworzonych przez Tolkienach opowieściach, a takich historii są przecież dziesiątki. Liczę na dobry film, który nie tylko przeniesie mnie na nowo do Śródziemia, co pokaże jego nową stronę – zdecydowanie mroczniejszą, brutalniejszą, ale też bardziej kameralną, stroniącą od wielkich mocy.
Steve McQueen to jeden z najlepszych współczesnych reżyserów, który jednocześnie od dłuższego czasu nie rozpieszcza nas nowymi projektami. Ostatnie lata spędził tworząc miniserial oraz wielki dokument o Amsterdamie w okresie II Wojny Światowej. Szczerze? Nie narzekam, bo jeden z odcinków, a właściwie telewizyjnych filmów, biorąc pod uwagę metraż epizodów Small Axe, wspomnianego serialu – Lovers Rock – to obok Wstydu najlepsze dzieło w dotychczasowej karierze McQueena. Niemniej, oglądałem je na początku pandemii, a od tego czasu trochę wody w Wiśle upłynęło.
Tym bardziej mnie cieszy, że McQueen wraca, na dodatek na moment odchodząc od tematów rasowych – zamiast tego skupi się na okresie bombardowania Londynu przez siły powietrzne nazistów. Wszystkie wydarzenia pokaże z perspektywy prostych ludzi, cywilów, próbujących przeżyć w samym środku Bitwy o Anglię.
Obsada jest świetna: Saoirse Ronan, Harry Dickinson i Stephen Graham. Blitz najpewniej zadebiutuje w Cannes i będzie głównym faworytem Apple w nadchodzącym sezonie nagród.
Oczywista oczywistość. Taka lista nie mogłaby powstać bez tego projektu, wyjątkowego w skali dekady, jeśli nie całego obecnego wieku. W końcu to powrót do pierwszoligowego kina jednego z paru najważniejszych twórców amerykańskich, na dodatek w bezprecedensowych warunkach – Francis Ford Coppola, fundując film w całości, zapewnił sobie absolutną, niczym nieograniczoną kontrolę kreatywną nad projektem. Takie rzeczy się nie dzieją, zwłaszcza teraz.
Samemu Megalopolis poświęciłem już odrębny tekst, nie będę się więc powtarzał. Wszystkie powody, stojące za tym, by na film czekać, znajdziecie tam. A ja tylko dodam, że niezwykle liczę na Adama Drivera, którego ostatnie kilka kreacji nieszczególnie przypadło mi do gustu. Czuję jednak, że pod okiem Coppoli możemy go zobaczyć w najlepszym dotychczasowym wydaniu.
Żaden dokument nie poraził mnie nigdy tak, jak Sceny zbrodni. Porywająca, łamiąca serce i dogłębnie przerażająca opowieść, podana w niezwykłej formie, która zapewniła Oppenheimerowi miejsce w panteonie najważniejszych dokumentalistów XXI wieku.
A przecież Joshua Oppenheimer nigdy nie miał wielkich filmowych aspiracji, ani też nie był typem kinofila, zakochanego w X Muzie. Tym, czym był jednak zainteresowany, było opowiadanie historii, o ludziach, o świecie i tematach ciężkich, niewygodnych. A medium kinowe idealnie do tego pasowało.
Nadal jednak wielu ze sporym zaskoczeniem przyjęło nowinę, że po sukcesie jako dokumentalista, Oppenheimer chce spróbować zrealizować fabułę. Zrobiło się jeszcze ciekawiej, gdy okazało się, że ma to być musical, rodem ze Złotej Ery Hollywood. Na dodatek, osadzony w postapokaliptycznej rzeczywistości. Brzmi fascynująco? No jasne!
A do tego zniewalająca obsada: Tilda Swinton, Michael Shannon, George McKay i ekipa artystyczna, mocno siedząca w kinie autorskim. Nie mam pojęcia, co z tego wyjdzie, nie da się nijak przewidzieć, czy będzie to dobre, ale jestem gotów już teraz się założyć, że będzie to jeden z najciekawszych i najbardziej oryginalnych projektów roku.
Zbrodnie przyszłości były jednym z pierwszych, recenzowanych przeze mnie filmów dla Immersji. Były też dowodem, że David Cronenberg, przebywając kilka lat na emeryturze, nie stracił nic ze swojej kreatywności, przenikliwości i oryginalności, a tematycznie proponuje rzeczy ciekawsze niż kiedykolwiek.
Tym razem postawił na opowieść autobiograficzną. Połączenie listu miłosnego do zmarłej żony, dramatu psychologicznego i opowieści o śmierci oraz żałobie. Przynajmniej to wynika z licznych doniesień i wywiadów.
Awatara reżysera, genialnego wynalazcę, który stworzył mechanizm pozwalający na kontakt ze zmarłymi, zagra Vincent Cassel, który od kilku lat czeka na materiał, który zapewni mu wyzwanie godne jego gigantycznego talentu. Tutaj sam przyznał, że był przerażony zadaniem, jakie postawił przed nim Cronenberg. A właśnie tego oczekuję od tego reżysera – by przerażał, fascynował i wymagał więcej niż inni – zarówno od swoich współpracowników, jak i nas, widzów.
Paolo Sorrentino pozostaje jednym z moich ulubionych współczesnych twórców od czasu, gdy zachwycił mnie Młodym i Nowym papieżem. Chociaż Oni, ekscentryczny portret Włoch ery Silvo Berlusconiego, miał swoje problemy, to Sorrentino nie wypadł z reżyserskiej formy, dostarczając przed paru laty To była ręka Boga – jeden ze swoich najpiękniejszych i najbardziej intymnych obrazów.
Reżyser pozostaje w swoim rodzinnym mieście, ale zamiast opowiadać o sobie i swojej rodzinie, tym razem zapowiada pochylenie się nad kilkoma pokoleniami mieszkańców Neapolu. To wszystko zostanie opowiedziane z perspektywy tytułowej bohaterki, noszącej imię po syrenie, której imię i historia miały dać początek istnienia samemu miastu. Opis fabuły zapowiada złożone kino coming of age, mające w sobie też coś z historycznej epopei.
Chociaż tym razem w filmie nie uświadczymy Toniego Servillo, to współpracować z Sorrentino będzie ponownie Silvio Orlando, a dość zaskakujący występ zaliczy Gary Oldman. Na planie pojawił się Robert De Niro i chociaż była to raczej jedynie towarzyska wizyta, to kto wie…
Julian Schnabel to autor conajmniej nietypowy, o szerokim zakresie zainteresowań i urozmaiconej filmografii. Jego ostatni film, Van Gogh. U bram wieczności, zamiast formy typowej dla wielu biografii przyjął inną, bardziej artystyczną. Schnabel spróbował przede wszystkim zanurzyć się w głąb umysłu wielkiego twórcy, szukać wyjaśnienia dla jego geniuszu i korzeni tej niesamowitej kreatywności. A to wszystko w impresjonistycznej, audiowizualnie zachwycającej, lirycznej stylistyce.
Schnabel nigdy jednak dwa razy się nie powtarza i In the Hand of Dante będzie filmem z zupełnie innej kategorii. Na rzecz ekranu reżyser zaadaptuje książkę cenionego pisarza, Nicka Toschesa. Historia będzie dwuwątkowa: w jednej z opowieści przeniesiemy się do czternastowiecznych Włoch, a w drugiej do współczesności, gdzie protagonistą będzie nie kto inny jak pisarz, będący alter ego samego Toschesa. Na półwyspie Dante, mający na celu ukończenie swojej Boskiej komedii, wyruszy w mistyczną podróż przez swoją ojczyznę. Wiele tysięcy kilometrów dalej (oraz kilkaset lat później) Tosches, ekspert twórczości Dantego, zostanie wmieszany w porachunki gangsterskie.
Brzmi to fascynująco, a wyobraźnię rozpala również obsada. Oscar Isaac, Al Pacino, John Malkovich, Jason Momoa, Gerard Butler i Gal Gadot to tylko nieliczne gwiazdy, które będziemy mogli podziwiać na ekranie. Co ciekawe, epizod w filmie zaliczy również Martin Scorsese, który sprawuje także funkcję producenta wykonawczego całości. Z takiej mieszanki może wyjść wszystko. Trzymam kciuki za arcydzieło.
W 2015 roku, Duke Johnson zachwycił wielu widzów swoją Anomalisą, współtworzoną razem z Charliem Kaufmanem. Później jednak zniknął z hollywoodzkich radarów i dopiero teraz (najpewniej) powróci na salony, tym razem jako samodzielny reżyser i scenarzysta.
Przynajmniej możemy mieć nadzieję, że The Actor w tym roku zadebiutuje, bo film w montażowni znajduje się od wielu miesięcy. Projekt jest adaptacją książki autorstwa Donalda E. Westlake’a.
Aktor Paul Cole, który utknął w Ohio w latach 50, cierpi na poważną utratę pamięci po brutalnym ataku, którego padł ofiarą. Walczy o odzyskanie życia, które niegdyś wiódł w Nowym Jorku oraz tego, co stracił.
Główną rolę zagra Andre Holland, więc jeśli jesteście – tak jak ja – fanami tego aktora, to na pewno się cieszycie, że w końcu dostanie pierwszoplanową rolę i intrygujący materiał. Chociaż niektórzy mogą być też rozczarowani, bo początkowo rolę Cole’a miał odegrać Ryan Gosling. Hollandowi partnerować będą Toby Jones, Gemma Chan, May Calamawy i Fabien Frankel.
Paul Schrader kręcić nie przestaje i ciągle tworzy, dotarł jednak do momentu, w którym o swoim nowym filmie mówi jako prawdopodobnie swoim ostatnim. Ową samoświadomość zdaje się potwierdzać również sama tematyka Oh, Canada.
Fabuła oparta jest na powieści autorstwa przyjaciela Schradera, Russella Banksa i opowiada o podstarzałym pisarzu, którego życie chyli się ku końcowi. To opowieść o śmierci artysty, jego wspomnieniach i godnym pożegnaniu – wszystkie te tematy pozostają jak najbardziej aktualne również dla Schradera, na jego etapie życia. Jednocześnie będzie to filmowa układanka, o nielinearnej, skomplikowanej konstrukcji, wymagająca od widza uważności i samodzielnego poskładania wątków w całość.
Główną rolę otrzymał Richard Gere, który podobno jest w filmie świetny. Cóż, jego kariera bez wątpienia zyska na tego typu roli. W młodszą wersję jego postaci wcieli się, będący obecnie na fali wznoszącej, Jacob Elordi. A intrygujące zestawienie dopełniają Uma Thurman, Michael Imperioli i Kristine Froseth.
W jaki sposób Schrader (najpewniej) pożegna się z kinem? Co będzie chciał przekazać w swojej opowieści, czy w jakiś sposób odniesie się do swojej własnej kariery i tematów, które przez całe dekady podejmował? Przekonamy się zapewne na Festiwalu w Cannes lub Wenecji.
Film, który zdaje się nieco zaginął, ale mimo to liczę, że w tym roku wypłynie na powierzchnię. Nowy projekt Joe Talbota – The Governesses.
Nazwisko Talbot ze słyszenia może Wam mówić niewiele, ale liczę, że znacie jego poprzedni projekt – intrygujące, bardzo ciekawe The Last Black Man in San Francisco. Jeśli ten film jeszcze przed Wami, to zachęcam do seansu i dołączenia do mnie w tym pociągu.
Nowy projekt reżysera również powstaje dla A24 i jest adaptacją książki autorstwa Anne Serre. W niej śledzimy losy trzech zbuntowanych guwernantek, które przewracają do góry nogami domy, w których pracują – inspirują młodych chłopców, rozpalają wyobraźnie zatrudniającej jej pary artystów i porzucają swych podopiecznych, by oddać się erotycznym uciechom.
Brzmi jak świetny materiał dla aktorek, więc dobrze, że do ich wyboru zastrzeżeń mieć nie można. Hoyeon (gwiazda Squid Game w tym roku pojawi się również w serialu Disclaimer Alfonso Cuarona), Lily Rose-Depp (przypominam o Nosferatu) oraz Renate Reinsve, ulubienica kinomanów całego świata, które niedługo rozpocznie pracę na planie Weapons. Czego chcieć więcej niż takiej tematyki, równie zdolnego reżysera i zróżnicowanej, świeżej obsady? Oby tylko film udało się zrealizować na czas.
Kolejna część dokumentu, który stara się przedstawić kompletną historię filmowego gatunku horroru, tym razem z lat 1990-1994. Wcześniej otrzymaliśmy od tego reżysera przegląd horroru z lat 80-tych. Wtedy to było aż 15 godzin materiału. Ktoś może powiedzieć, że jest to historia niekompletna i dotknięta po macoszemu, bo jak ktoś mógłby w takim czasie przedstawić tak złożony gatunek. Jednak nie zmienia to faktu, że jest to film, na który w tym roku czekam najbardziej.
Jestem fanem tego, w jaki sposób Scott „ożywił” markę, w fantastyczny sposób tworząc historię Inżynierów, oraz występu Michaela Fassbendera. I tak samo jak czekam na ten film, czekam na serial Noah Hawleya.
Kocham filmy Scotta, te historyczne i te okołohistoryczne. Można powiedzieć, że w pewien sposób wychowałem się na filmie Gladiator. Może nie dostaniemy scenariuszowego dziwactwa autorstwa Nicka Cave’a. Jednak obsada i powrót Scotta po tylu latach do tej historii pozwalają mi się łudzić, że będzie to dobry film.
Filmy braci Coen zawsze do mnie trafiają. Czy to przez ich humor, czy też poprzez wciągającą fabułę. Ten film, mimo że pozbawiony połowy duetu, zapowiada się znakomicie. Do tego dochodzi fakt, że jedną z głównych ról zagra Margaret Qualley, która powoli staje się jedną z moich ulubionych aktorek. Poza tym jak zwykle dobrze jest zobaczyć na ekranie Pedro Pascala oraz Matta Damona.
Film, który stał się już memem po zapowiedziach tego tytułu przez Neon. Najpierw miał się ukazać w 2022, później w 2023, a teraz ma się pojawić w kinach w 2024 roku. Ale w sumie ma on wszystkie elementy, których potrzebuję w moim życiu – horror oraz Dana Stevensa i Jessicę Henwick.
Film, o którym było głośno po zapowiedzi (m.in. za sprawą fantastycznej obsady), a o którym teraz już nikt nie pamięta. Liczne dokrętki nie zapowiadają, że efekt końcowy będzie spektakularny, ale jako człowiek, który wręcz się wychował na estetyce dwóch pierwszych gier, muszę przyznać, że i tak czekam na ten film.
Za każdym razem, kiedy w kalendarzu premier pojawia się film, który opowiada historię związaną z motorsportem, trafia na moją listę najbardziej oczekiwanych premier danego roku. Zawsze się łudzę, że akurat tym razem na pewno wyjdzie z tego produkcja, która realistycznie odda ducha tego sportu i poczucie prędkości. Jednak praktycznie zawsze kończę taki film zawiedziony. Może tym razem się uda i w końcu dostaniemy film dorównujący Le Mans z 1971 roku.
Ten film jakimś cudem umknął mojej uwadze… do czasu pojawienia się pierwszego zwiastuna. Kocham pierwszy film, kocham trzecią część, w której Sam Neill wciela się perfekcyjnie w postać Antychrysta. Nie pozostaje mi nic innego niż czekać na efekt pracy reżyserki. Może i jest to dopiero jej pełnometrażowy debiut, ale fakt, że nakręciła jeden odcinek serialu Legion pozwala mi wierzyć, że jednak wyjdzie z tego coś ciekawego.
Nie byłem zbyt wielkim fanem pierwszego filmu z tej trylogii. Jednak po fantastycznym występie, jaki zaserwowała nam Mia Goth w Pearl, nie mogę się doczekać kolejnej części.
Kocham dosłownie każdy film Eggersa, nawet znienawidzony przez wielu The Northman. Mój zapał do tego filmu ostudził fakt, że w obsadzie znajduje się Lily-Rose Depp. Jednak reszta obsady jest po prostu znakomita. Nie mogę się doczekać premiery.
Zaskoczeniem nie jest, że to druga odsłona Diuny od Denisa Villeneuve’a jest moim najbardziej wyczekiwanym filmem roku. Mógłbym nawet pójść o krok dalej i stwierdzić, że to dla mnie najbardziej wyczekiwana produkcja w historii. Choć już premiera pierwszej części wzbudziła we mnie niezliczone emocje i nieopisaną ekscytację, druga część ekranizuje, przynajmniej dla mnie, tę lepszą i bardziej fascynującą część książki. A ze zwiastuna na zwiastun entuzjazm rósł coraz bardziej. Każda zapowiedź zwiastuje nam kino przepastne, ogromne i z rozmachem, jakiego nie widzieliśmy od dwóch dekad. Mimo potężnej skali produkcji, ze zwiastunów bije również aura intymności, pewnej spirytualności i możemy być pewni, że Villeneuve wielowarstwowej opowieści Herberta nie zamieni na bezduszne kino wojenne. W pierwszy weekend marca wszyscy marsz do kina, a najlepiej do IMAX-a.
Poza Diuną na mojej liście znajduje się parę innych pozycji sci-fi. Między innymi Civil War Alexa Garlanda, który zaprezentuje alternatywną rzeczywistość, gdzie współczesne USA ponownie znalazło się w stanie wojny domowej. Natomiast w czasach ogromnej polaryzacji, pejzażu społecznego po 6 stycznia oraz politycznego rozwarstwienia trzeba zadać sobie pytanie, czy ta alternatywna wizja świata wkrótce może nie stać się brutalną rzeczywistością. Zawarłem na swojej liście również film Spaceman od Johana Rencka. Projekt na podstawie czeskiej powieści z 2017 r., który zapowiada się szalenie ciekawie, abstrakcyjnie, ale wraz z proporcjonalnie sporą dozą ciekawości istnieje duża szansa, że film okazał się niewypałem. Warto również spojrzeć na niektóre pozycje z tegorocznego Sundance, które wróżą ciekawe kino, jak Love Me czy Handling the Undead.